Выбрать главу

Dzwon z wieży Katedry wybijał dziesiątą. Hanemann skręcał w ulicę Cystersów i zatrzymywał się pod kasztanami. Patrzył na wszystko z oddalenia, chociaż był na ciepłej czerwcowej ulicy pośród wyświeżonych ludzi, idących ku Katedrze. Wtedy, gdy po raz pierwszy wszedł do białej nawy, zraził go widok kobiet z policzkiem przyciśniętym do kratki, które zwierzały się obcemu mężczyźnie w czarnej szacie, a potem z pochyloną głową całowały fioletową stułę, którą spokojnym, zrównoważonym gestem podawała im biała dłoń, wynurzająca się z cienia. Kiedy na to patrzył, czuł, że rację miał wittenberski doktor… la bliskość twarzy przegrodzonych kratką, to mieszanie się oddechów… A kiedy w stallach ujrzał mężczyznę w infule z pastorałem w ręku – młodzi chłopcy w strojach alumnów, przyklękając, zaczęli dotykać ustami wyciągniętą dłoń z grubym pierścieniem – musiał odwrócić głowę i wyjść na plac. To było prawdziwie nie do zniesienia.

Ale teraz… Teraz na ulicy Cystersów, pod kasztanami o dużych liściach, przelatywały spłoszone wróble, w mosiężnych trąbach orkiestry odbijały się rozgrzane twarze muzyków, bęben powolutku postukiwał w głębi falującej melodii, która wzbijała się w niebo wraz z kadzidłaną wonią błękitnego dymku i nie wiadomo było, skąd napływa to ciepło, od którego drży powietrze – czy z nieba, bladego i bezchmurnego, czy może spod ziemi, która też odżywa, wysypując w ogrodach spod darni nakrapiane kielichy smolinosów i ciemne pędy lilii o słabym jeszcze wiosennym zapachu. W głębi ulicy, pod liśćmi kasztanów, płynęła ozdobiona złotym haftem Arka białego baldachimu, uginała się i unosiła na czterech drążkach, a w niej sunęło metalowe słońce, promieniste słońce z białą źrenicą Hostii, niesione w dłoniach owiniętych kapą.

Tego widoku na pewno nie zniósłby wittenberski doktor – ale teraz? Teraz słońce nad dachami ulicy Cystersów miało swoje drugie słoneczne odbicie, którego środek nie żarzył się oślepiająco, lecz dotykał oka miękką bielą. W to słońce można było patrzyć bez obawy, to nie było słońce, które wypala zboża i wysusza rzeki, jego środek był dotykalnie żywy…

Hanemann patrzył na złotą rozgwiazdę niesioną pod baldachimem, ozdobionym grubymi haftami przez szwedzką królową, a wielkie słońce, rozżarzone białe słońce, stojące już wysoko nad Wrzeszczem (zbliżała się jedenasta), może łagodniało na widok tego małego słońca w koronie metalowych promieni, płynącego nad pochylonymi głowami. Bo w tej świetlistej przezroczystości czerwcowego przedpołudnia zdawało się łagodnieć wszystko. Lodowe spojenia rozluźniały się w głębi serca. Hanemann mrużył oczy, broniąc się ironią przed ciepłym tchnieniem, które dotykało włosów jak ręka matki, mówił sobie, że to wiosenne powietrze tak go rozbiera, ale wolniutko szedł pod kasztanami wśród ludzi, których rozgrzane ciała parowały leciutką mgiełką, szedł po bruku skropionym świeżą wodą, na którym, niczym strącone motyle, leżały płatki polnych i ogrodowych kwiatów, rzucane gestem podobnym do gestu siewcy przez dziewczynki w sukienkach z szeleszczącej gazy. I teraz mu się zupełnie nie chciało toczyć sporów z papistami, teraz to, co widział dookoła, złączyło się w jakąś całość; w tej całości splatały się nie tylko głosy z podwórza przy Grottgera 17, szelest kamiennej posadzki przy całowaniu krzyża, dziwne dziecięce śpiewanie o maku i babie, długie wysiadywanie w oknach o zmierzchu, niedbałe przekopywanie grządek, lecz i nawet sam sposób, w jaki pan Wierzbołowski wracał wieczorami z panem D. do domu, wędrując falistą linią wzdłuż żywopłotów, gdy razem, objęci ramionami, wpływali w ciemną sień pod czternastką; nawet to wydawało mu się teraz nie tylko najnaturalniejsze w świecie, lecz i najgłębiej słuszne.

Uśmiechał się do siebie. O doktorze wittenberski… Kobiece ramiona przysłonięte batystem, na których skrzyły się drobniutkie kropelki potu, ramiona kobiet idących przy baldachimie, były tak piękne, że nawet dreptanie dzieci w wianuszkach ze stokrotek, lśniące czoła ocierane chusteczką, wygolone karki mężczyzn dotknięte już brązowym płomieniem czerwca, szelest kroków, tłok, zmęczenie – nawet to wszystko nie mąciło dobrego światła, napełniającego duszę.

A jednak po powrocie na Grottgera 17, gdy siadał w fotelu, by trochę odetchnąć, oczy z ulgą odnajdywały na ścianie Krzyż w górach – barwną litografię w brązowych ramkach, zrobioną według obrazu Caspara Davida Friedricha.

Na ciemnym wzgórzu porośniętym świerkami stał czarny znak Boga i nie było tam żadnego człowieka.

Powrót

Mama wprowadziła ją do bramy ostrożnie, trzymając za łokieć, ale Hanka uwolniła rękę z uścisku. Patrzyłem zza firanki jak idzie przez ogród szybko, z uniesioną głową. Chyba czuła, że zza firanek, tak jak ja, patrzą na nią wszyscy.

Potępienie? Nie było żadnego potępienia. Ani wtedy, ani później. Może gdyby to zrobił ktoś inny?… Ale ona? Obowiązywała raczej niepisana umowa, żeby nie dać po sobie znać, że się wie. Tylko czy to się mogło udać? Kiedy minęły szpaler tui, pan Wierzbołowski przestał przycinać nożycami krzewy przy ogrodzeniu: „Dzień dobry paniom”. Hanka spojrzała spod przymrużonych powiek: „Dzień dobry”. Ale powiedziała to jakby odrobinę za twardo, z niepotrzebnym przyciskiem, jakby chciała pana Wierzbołowskiego obrazić. Pan Wierzbołowski, w którego głosie nie wyczułem niczego niezwykłego, popatrzył za nią trochę dłużej niż zazwyczaj i dopiero po chwili znów wziął się do przycinania żywopłotu pod czternastką.

„Trzymała fason” – powiedział później. Ale ja zza firanki dostrzegłem, że tuż przed samymi drzwiami do sieni Hanka zrobiła dłuższy krok, żeby szybciej zniknąć z widoku.

Potem trzask otwieranych drzwi. Odetchnęła głęboko, jak pływak, który wynurza się z wody. Weszła do swego pokoju, ale nie zamknęła za sobą drzwi. Prędkim, niecierpliwym ruchem wyciągnęła spod łóżka walizkę plecioną z wikliny, sięgnęła po ręczniki uprane przez Mamę i rozwieszone na niklowanej poręczy. Jeden ruch, mocny, niespokojny, ściągnęła z poręczy tamten ręcznik – biały, z czerwonym obszyciem – wepchnęła go do walizki, na dno, pod bluzki i sukienki.

Mama stanęła w progu: „Zostań, musisz jeszcze dojść do siebie”. Lecz ona nawet nie podniosła głowy: „Nie”. „To chociaż zdejmij płaszcz. I coś zjedz”. Machinalnie rzuciła płaszcz na łóżko i poszła do kuchni.

Jedliśmy w milczeniu, tylko Ojciec, cicho śmiejąc się, opowiadał o panu Wierzbołowskim, który wczoraj kupił starą Warszawę od Mierzejewskich, a dzisiaj już musiał ją naprawiać. Hanka w milczeniu kroiła chleb, postukiwała nożem na deseczce siekając czosnek, nakładała do porcelanowej łódki wiśniowe konfitury. Mama w pierwszej chwili posadziła ją przy stole i sama wzięła się do robienia kanapek, ale ona – dostrzegając w ruchach Mamy ostrożną czułość i obawę przed zranieniem – aż się żachnęła i wyjęła jej nóż z rąk. Kroiła chleb szybkimi, mocnymi pociągnięciami. „Pewnie gadają…”

– nóż zatrzymał się na chwilę. „Nie, wcale nie…” – Mama powiedziała szybko. „Gadają, gadają, już ja wiem…” – Hanka nie podnosiła oczu. A potem poprawiając na sobie bluzkę i prostując się, dorzuciła: „A zresztą, niech gadają. A ty – spojrzała na mnie – co się tak przyglądasz? Pierwszy raz widzisz?” – i leciutko, trochę wolniejszym niż zazwyczaj ruchem, potargała mi włosy. Starałem się uśmiechnąć, ale nic z tego nie wyszło. Talerze pobrzękiwały. „Chodź, usiądź z nami” – Mama zaprosiła ją gestem ręki do stołu. Ale Hanka pokręciła tylko głową. „Nie chce mi się jeść”. I znów zaczęła kroić chleb, choć wcale nie było to potrzebne, bo kiedy ułożyła kromki w koszyku, nikt po nie sięgnął.