Выбрать главу

Och, być kimś innym, niż się jest… Wybiegałem przed dom, dołączając do tej złej, zachwycającej gry, krzyczałem coś z twarzą uniesioną ku niebu, czułem, jak po powiekach spływają mi ciepłe krople sierpniowego deszczu, braliśmy się za ramiona i tańczyliśmy w kałużach, rozpryskując piętami brązową wodę – mocno, i jeszcze raz, i jeszcze raz! – aż okno w kuchni otwierało się i Hanka, grożąc umączoną pięścią, wołała: „Czy wy nie możecie przestać? Co za duch was opętał? Przecież wszyscy się na nas poobrażają!” Potem, gdy zdyszani i zmoczeni, zostawiając na zielonym linoleum wilgotne ślady sandałków, wbiegaliśmy do kuchni, wycierała nam głowy ręcznikiem i mówiła do Adama: „Jesteś mokry jak mysz. Łazisz po deszczu. Po co ci to wszystko?” Ale Adam zacinał się w sobie i nie odpowiadał nawet ruchem palca.

Gdy pod koniec sierpnia wrócił do domu z rozciętą wargą, z której ciekła krew, Hanka nie mogła wymówić słowa. „Boże, kto ci to zrobił? Mów! – przycisnęła go do siebie, zachłannym ptasim gestem, na kretonowej sukience zostało kilka czerwonych plamek. – Powiedz, kto ci to zrobił? Oczy im wydrapię!” Chyba wiedziałem, kto mu to zrobił. Adam lubił naśladować braci Stremskich spod dwunastki, to musiało się wcześniej czy później tak skończyć. Hanka wybiegła na ulicę, ale co mogła zrobić? Zalana łzami wróciła do domu. Tymczasem Mama przetarła Adamowi skaleczone usta watką: „Nic ci nie będzie. Ale lepiej na nich uważaj”.

Co było z nim dawniej? Gdy wieczorem leżeliśmy w swoich łóżkach, Adam pod oknem, ja koło kaloryfera – wzburzony deszczową zabawą, rozkołysany tańcem nóg, rozpryskujących brązowożółtą wodę w ciepłych kałużach, spragniony przeniknięcia wszystkich tajemnic – ściszałem głos, tak by Mama, kręcąca się po przedpokoju i strzegąca domowej ciszy, nie usłyszała moich słów: „Adam, śpisz? Mieszkałeś w Gdańsku, czy tu przyjechałeś?” Ale Adam tylko pokazywał mi figę. Nie dawałem za wygraną: „Masz kogoś? Twoi rodzice żyją?” Ale tylko odwracał się do ściany i nakrywał głowę kołdrą. Patrzyłem na górkę pościeli, pod którą zniknął. Białe płótno wstrząsał ni to śmiech, ni to płacz. Serce mi zamierało. „Adam, co ty? Przestań, ja nie chciałem…”

Potem, leżąc na wznak, patrzyłem w sufit, po którym wędrowały cienie gałązek brzozy, rosnącej w kącie ogrodu, a pod oknem biała górka pościeli powoli nieruchomiała. Światła samochodu przepływały po szybach. Ulicą Grottgera przejeżdżała warszawa pana Wierzbołowskiego, który wracał z drugiej zmiany w „Anglasie”, trzaskały samochodowe drzwi, stuknęła zamykana furtka.

Klosz ulicznej latarni kołysał się na wietrze.

Nie mogłem zasnąć.

Brzytwa tamtego

O malarzu, który zabił się na wschodnich bagnach, pan J. wspominał jeszcze parę razy przy różnych okazjach, ale Hanemann słuchał go z roztargnieniem, choć starał się tego nie okazywać.

Pewnego jednak popołudnia, gdy w rozmowie, którą prowadzili przy szklance czerwonego wina, pan J. napomknął o Andrzeju Ch., jednym z uczniów gimnazjum na Topolowej, którego Hanemann czas jakiś temu uczył niemieckiej gramatyki i o którym miał jak najlepsze wyobrażenie, słowa pana J. wytrąciły go z tej uprzejmej, nieco melancholijnej obojętności. Chłopiec przeczytał niedawno dziwną książkę – powieść o najeździe żółtej rasy na Europę – stary egzemplarz z trzydziestego roku; była to powieść malarza, o którym tyle mówili; lecz zapytany przez pana J. o wrażenia z lektury odpowiedział z nieukrywanym rozdrażnieniem, tak jakby chciał pana J. urazić: „On miał rację. To nasze życie tutaj nie ma żadnego sensu”.

Pan J. był tym poruszony do głębi. Sądził, że książka, którą chłopiec znalazł w bibliotece ojca, powinna właśnie dać mu tak potrzebny teraz dystans wobec wszystkiego, co działo się dokoła, a jednak chłopiec (którego ojciec, były oficer trzeciego pułku z Jazłowca, po krótkim procesie znalazł się w więzieniu w Barczewie) przeczytał rzecz opacznie, jako oskarżenie samego siebie!

Pan J. tłumaczył mu, że malarz popełnił błąd, że przeciął sobie żyły, bo uciekał od życia, a życie jest zawsze przeciwko nam, więc to żadna sztuka uciekać; że bał się więzień i obozów, a przecież przez obozy przeszło tylu ludzi i żyją. „Był więc tchórzem?” – zapytał chłopiec z ironią. Pan J. zawahał się. „Nie, nie był tchórzem. Tylko zbyt wiele chciał od życia”. „To od życia trzeba chcieć niewiele? Tak w sam raz?” Pan J. nie potrafił ukryć zniecierpliwienia. „To nie o to chodzi”. „Więc o co?”

„No, przecież – mówił pan J. do Hanemanna parę dni później – czy my nie żyjemy po tej drugiej stronie historii, przed którą on tak uciekał? Może to nie takie życie jakbyśmy chcieli, ale życie. On sobie przeciął żyły, ale przecież miliony nie przecięły sobie żył. Całe miliony. Więc?”

„Więc co, powinien odłożyć brzytwę? I żyć tak jak my? Tu, w tej Polsce? – wołał chłopiec. – I to by pana zadowoliło?”

Hanemann słuchał tego wszystkiego z napiętą uwagą. Zauważył, że pan J., inaczej niż dawniej, mówi o sprawie malarza tak, jakby to nie była tylko prywatna sprawa starzejącego się mężczyzny, który w pierwszych dniach wojny przeciął sobie żyły, lecz sprawa całego narodu. Pan]., współczując malarzowi, współczuł bardziej samemu sobie i „biednej ojczyźnie”.

Naprawdę jednak Hanemanna zainteresowało co innego. Pan J. powrócił niedawno z Warszawy z pogrzebu dawnego przyjaciela (tego, który znał się jeszcze z Czechowiczem), rzeczy zmarłego dostały się teraz w jego ręce i przewiózł je do Gdańska, do mieszkania na Jaśkowej Dolinie, koło dawnego zboru. Nie było tego wiele. Parę szkiców wykonanych ręką malarza, obraz Waliszewskiego, mała rzeźba Pronaszki, jakieś albumy fotografii oprawne w czarny półskórek, wycinki z gazet, dziwne druczki z wierszami futurystów… Pan J. chciał to wszystko oddać do muzeum przy kościele św. Trójcy., ale pani Lehr z działu opracowania zbiorów, którą poznał kiedyś u Steinów na Klonowej, doradziła, żeby się na razie wstrzymał. „Dziś inne czasy i inna sztuka…”

Najbardziej jednak zdumiały pana J. (i ucieszyły) fotografie, które znalazł w jednym z albumów i właśnie te fotografie przyniósł Hanemannowi do obejrzenia.

W pierwszej chwili Hanemann pomyślał, że to żart i już miał zapytać pana J., co to znaczy, ale pan J. tylko się uśmiechnął: „Tak! To jest malarz, o którym panu mówiłem!” Hanemann sięgnął po fotografie. Na każdym zdjęciu była inna twarz. Chociaż… Tak! Przyjrzał się oczom. Oczy wszędzie były podobne: spokojne i zimne. Ale twarze? Twarze, lepione przez kogoś

okrutnego, nie miały właściwie żadnej stałej formy i przez chwilę Hanemann chciał nawet poprosić, żeby pan J. pokazał mu jakąś zwykłą fotografię, na której mógłby zobaczyć, jak naprawdę wyglądał malarz, o którym tyle mówili, ale wkrótce wyczuł, że prośba taka byłaby pozbawiona sensu, bo fotografii takiej pewnie nie ma.

Więc to jest… Ze starej fotografii patrzył na niego okrągły, rumiany gamoń z półotwartą gębą, w czapce ulicznika zsuniętej na tył głowy, lecz na zdjęciu następnym ten sam okrągły gamoń przeobrażał się nagle w arystokratycznego oficera w zapiętym pod szyję mundurze carskiej gwardii! A dalej? Bezbronny, kruchy i wiotki artysta? Przecież już za chwilę ten wrażliwy mężczyzna o bardzo ciemnych oczach z kocią łatwością przedzierzga się w żelaznego komisarza w skórzanej kurtce, a potem w jowialnego handlarza bronią, potem w grubego proboszcza… I te zmieniające się usta, oczy, policzki! Hanemann poczuł w sercu zamęt: Przecież zawsze giną ci, którzy są skazani na własną twarz, na własny język, na własne gesty. To właśnie im przykłada się pistolet do głowy. Wyznanie! Narodowość! Miejsce urodzenia! Przynależność! Przyjaciele! Wrogowie! Skąd uciekasz? Dokąd uciekasz? Pokaż ręce! Patrz prosto w oczy! Zdradził cię akcent! Kształt nosa! Rysunek powiek! Ale dla tej twarzy, którą widział teraz przed sobą, nie było rzeczy niemożliwych, kto ma taką twarz, może wybrać dowolny los – więc skąd ta śmierć?…