Выбрать главу

Stoję pośrodku pokoju. Drżenie nóg. Jakbym za chwilę miał dokądś biec. Mama podchodzi. „Nie stój na zimnie. Ubierz się. Pomożesz Adamowi”. Wciągam przez głowę koszulę. Potem spodnie. Sięgam po skórzane sandałki. Błyska klamerka. Zamykam oczy. To niemożliwe. To wszystko chyba mi się śni.

Byliśmy gotowi o dziewiątej. Mama wyszła przed dom, postała chwilę, potem skręciła w stronę sklepu, kupiła pieczywo, ser, mleko, przy bramie rozejrzała się, ale na ulicy nie było nikogo. W pokoju Hanka pakowała rzeczy Adama. Obwiązali wszystko skórzanym paskiem i włochatym sznurkiem, mocne supły, Adam dociągał kosmate końce. W kuchni Mama kroiła chleb postukując nożem na dębowej deseczce. Różowe płatki wędliny. Pomidory. Świeże ogórki. Przełożyła bułkę żółtym serem. Posypała pietruszką. Pergamin szeleścił. Okrągłe paczuszki włożyła do płóciennej torby. Butelkę z herbatą zawinęła w ręcznik.

Wyszli o wpół do dziesiątej – najpierw Hanka, po paru minutach Hanemann. Bez żadnych bagaży. Ona przez bramę, on przez ogród. Stuknęła zardzewiała furtka pod suchym chmielem, pisk żelaza, potem kroki na kamiennych schodkach. Hanemann minął klomb irysów, zatrzymał się na chwilę przy tujach, ale nie, nie odwrócił się. Stałem przy oknie. Włożył ręce do kieszeni. Popatrzył na drzewa. Za żelaznymi prętami ogrodzenia mignęła jeszcze jego głowa…

Mieli zaczekać na nas na Piastowskiej, koło wiaduktu, o tej porze mało kto tam chodził. Poszli osobno, powoli, po cóż zwracać na siebie uwagę pośpiechem, najpierw ulicą Kaprów, potem Grunwaldzką, potem Poczty Polskiej, potem – za rogiem Hołdu Pruskiego – w prawo na podjazd, stamtąd do dworca już tylko kilka kroków. Pociąg przyjeżdżał parę minut po jedenastej. Jedenasta siedem. Z Gdyni.

Znieśliśmy bagaż do sieni. Ojciec wyciągnął z piwnicy żelazny wózek, którym pani Walmann woziła jeszcze małą Marię, zanim u Juliusa Mehlersa na Ahornweg nie kupili nowego z blaszaną budką i owalnymi okienkami. Ten nowy tamtej nocy, gdy w Neufahrwasser czekali na „Bernhoffa”, spalił się przed magazynami Schneidera – w mokrym śniegu przy rampie zostały tylko kawałki skręconej blachy. Ten stary, wysłużony wieloma jazdami z Lessingstrasse do parku i z powrotem, mocno już zardzewiały, został w piwnicy. Odkąd pamiętam, stał zawsze pod ścianą przy wodomierzu, oproszony kurzem i pajęczynami.

Sprężynowe resory, rączka długa, z giętego drzewa. Ojciec ciasno ułożył na ramie podwozia walizki Hanemanna i Hanki, dołożył plecak Adama, wsunął płócienną torbę z jedzeniem, a wszystko owinął prześcieradłem i związał sznurkiem. Po cóż świecić ludziom w oczy? Taki biały pakunek woziłem wiele razy wózkiem Walmannów na Derdowskiego, do pralni pod numerem 11, więc teraz, gdy poskrzypując wózkiem ruszyłem ulicą Grottgera w stronę kościoła Cystersów, nikogo nie mogło to zdziwić.

Ale to co czułem… Adam szedł przy mnie, podpierając chybotliwy bagaż, wielka płócienna paczka okręcona sznurkami, przywiązana paskiem do niklowanych rurek, kolebała się ciężko pod dłonią, mylił krok, patrzył przed siebie – w koszuli zapiętej pod szyję, jak nigdy. Resory skrzypiały. W kieszeni miałem złożoną we czworo karteczkę, którą napisałem w ostatniej chwili zielonym atramentem, karteczkę, na której było te parę słów… A kiedy tak, mijając domy i ogrody, uchylone furtki i zamknięte bramy z blaszaną skrzynką z napisem „Briefe”, doszliśmy do ulicy Derdowskiego, Adam spojrzał na mnie tym swoim słodko-złośliwym spojrzeniem, zgiął rękę w łokciu i przyłożył do przegubu pięść.

I to był znak początku – chociaż kończył wszystko. Znak, że zaraz się zacznie, że znowu zatańczą wokół nas cienie złowione w pułapkę ciemnych dłoni, rysowane w powietrzu cieniutką kreską, drobnym ruchem palców, przekrzywianiem głowy, ptasimi gestami. I ta ciekawość, co znów pokaże, to lekkie, niedbałe, a tak czułe wyłapywanie cudzego śmiechu i płaczu. Wózek poskrzypywał, biały pakunek kołysał się z boku na bok jak na śniegowej fali, jasne rozbłyski w gałęziach, przez mgnienie wydało mi się, że całą jezdnię przed nami oprószyła gołębia biel, puszysta, z wirującymi płatkami, ale nie, to przecież tylko słońce, przedzierając się przez chmury nad wzgórzami za kościołem Cystersów, oświetliło zakurzony bruk. Stuknął krawężnik, koła zgrzytnęły, przejechaliśmy na drugą stronę ulicy Derdowskiego, cienie gałęzi lip – ruchliwe jak trzepotanie ćmy – przepłynęły po koszulach, a Adam już zaczynał, już uniósł ręce, już obiegł dookoła wózek, aż wyrwało mi się: „Uważaj!”, bo zaplątał się pod nogami, lecz tylko roześmiał się bezgłośnie, palcując coś do mnie w pośpiechu, nie mogłem odczytać tej mowy zaczepnej, niecierpliwej, a on – tak jak tam, na wzgórzach za kościołem Cystersów, tak jakby chciał powtórzyć tamtą chwilę, gdyśmy się zatrzymali na ścieżce -znów – żeby mnie rozbawić? żeby mi dokuczyć? – zaczął rysować palcami… najpierw pana J., potem panią S… I jeśli on odchodził, to one, te lekkie postacie, które z taką łatwością wyławiał przede mną z powietrza, odchodziły razem z nim -dokąd? Mógł je wyczarować w każdej chwili, miał je pod powiekami i w końcach palców, i w uniesieniu brwi. Jakże mu zazdrościłem! Miał nas wszystkich. I mnie też. I Mamę. I Ojca. Gdyby tylko zechciał, mógł być każdym…

Wjechaliśmy w ulicę Wita Stwosza, zadzwonił tramwaj, czerwone wagony przejechały z brzękiem ku pętli w Oliwie, błysnęły szyby, wózek podskoczył na szynach, skręt w lewo i już ulica Kaprów, chodnik pod strzyżonymi lipami, pnące się róże w ogrodach, wysokie naparstnice i dalie, sadzawki z zieloną wodą, a Adam – to splatając, to rozplatając dłonie -opowiadał krótkie dzieje naszego spotkania i rozstania. Z jego rąk i twarzy uleciała ironia? To lekkie szyderstwo, którym bronił się przed nami? Teraz ciepłymi poruszeniami palców lepił nasze ciała tak jakby przebaczał nam? – i mnie? i nawet tamtym, którzy pobili go do krwi? Nie żałował tego, że był wśród nas? Mimo wszystko? Każdy ruch jego dłoni – tak to czułem – obiecywał, że o nas nie zapomni.

Lecz na cóż te pożegnania! Przecież to tylko parę dni, miesiąc najwyżej! Więc skąd ta miękkość, ściśnięcie serca? Chciałem, żeby był taki jak zawsze? Ironicznie uważny? Przyczajony? Trochę okrutny? Bo jednak ten chłodny taniec gestów, które tam, na wzgórzach, tak go cieszyły, łagodził we mnie ukrytą obolałość i niechęć – zwróconą przeciw komu? Adam trącał mnie w plecy, patrzyłem przez ramię – i wszystko, co złe, na widok tych zwężonych oczu, w których taiła się zraniona radość, gasło we mnie jak zdmuchnięty płomień. Lipowe liście zaszeleściły nad głową, dzwon kościoła Cystersów, bliski, dźwięczny – gołębie, wydziobujące proso ze szpar w bruku, pofrunęły na czerwony dach, było tak uroczyście jak w jasne

rano Bożego Ciała. Kroki się wyrównały, wózek terkotał rytmicznie i jeśli nawet ze sztuczną swobodą rzucałem: „Trzymaj się, nie daj się! Będę pamiętał i czekał” – nie było to wcale konieczne, bo rozumiało się samo przez się, tak jak rozumiało się samo przez się to, że na niebie jest coraz więcej słońca, tylko śpiewać i tańczyć, a chmury nad Katedrą są tak czyste i lekkie jak puch wielkiej gołębicy, która usnęła w kołysce powietrza nad morenowymi wzgórzami za Doliną Radości, za Doliną Czystej Wody.

Biegliśmy! Ulicą Grunwaldzką przejechała kremowa warszawa, w górze, nad barem „Biały Zdrój”, piękna pani w papilotach układała w oknie różową pierzynę, przeskoczyliśmy jezdnię zaczekawszy, aż przejadą trzy ciężarówki z koszar na Słowackiego, żołnierze śpiewali pod turkoczącą plandeką: „Płynie, płynie Oka jak Wisła szeroka…”, piosenka zgasła w warkocie motorów, bruk zadzwonił pod kołami wózka, wróble trzeszczały w gałązkach tarniny, a my biegliśmy pod kasztanami ulicą Poczty Polskiej, skręciliśmy w ulicę Hołdu Pruskiego, potem obok ceglanych domów zarządu kolei dojechaliśmy do rogu i – zdyszani, zgrzani – ruszyliśmy w górę, wyżej, wyżej, pochyłym podjazdem, wzdłuż szynowatej poręczy, po drobniutkiej islandzkiej kostce chodnika, pchając przed sobą kołyszący się pakunek.