Выбрать главу

Są! Adam aż klasnął w dłonie. W głębi krzewów, pod żelazną kratownicą słupa wysokiego napięcia, obok ścieżki prowadzącej na dworzec, przy ławce, którą ktoś tu ściągnął z parku i wsunął pod gałęzie bzu, zobaczyłem Hanemanna i Hankę. Pomachali do nas. „No, nareszcie jesteście”. Ściągnąłem prześcieradło z wózka. Wzięli swoje bagaże. Adam zarzucił na ramię brezentowy plecak. Spod gałęzi bzu, przy którym stanęliśmy, widać było wiadukt nad Piastowską, nasyp ciągnący się w stronę Sopotu i kępę drzew przy moście nad Pomorską, skąd miał nadjechać osobowy z Gdyni.

Ale na razie jeszcze mieliśmy parę minut. Hanemann chciał wejść na dworzec dopiero w ostatniej chwili, w tłumie wsiadających i wysiadających, więc mieliśmy jeszcze te kilka chwil. Adam patrzył ze ścieżki na tory, nad którymi przelatywały stada wróbli i szpaków z ogródków działkowych, na białe chmury, które wolniutko płynęły ku zatoce, a potem dalej ku Szwecji, na wielkie drzewa, za którymi miał się pojawić dym, gdy tylko parowóz wjedzie na most. Hanka podała mi rękę. „No, Piotrze, podziękuj mamie i ojcu za wszystko”. Hanemann lekko potargał mi włosy, naśladując jej dawny gest, który tak lubiłem. „I nie zapomnij o nas”.

Zapomnieć? Ją? Hankę? Adama? I tego wysokiego mężczyznę, który mieszkał nad nami? Przecież w jednej chwili ulica Grottgera zrobiła się zupełnie pusta. Jak to? Bez nich? Jakże to możliwe? Dlaczego? „Hanka – starałem się uśmiechnąć – to ty o nas nie zapomnij”. Machnęła ręką. „Nie rozklejaj się. No, nie damy się, prawda?” „Hanka, napisz do nas czasem”. Hanemann objął ją ramieniem. „Nie, na razie nie będzie listów. Może trochę później”. Ale mówił to bez przekonania, patrząc na mnie, na niebo, na nasyp, jakby się jeszcze wahał. Staliśmy w milczeniu. Nie wiedziałem, co zrobić z rękami. Poprawiłem prześcieradło, leżące w głębi wózka. Wyjąłem chusteczkę, wytarłem dłonie z okruchów rdzy. Hanemann spojrzał na zegarek. „Powinien być za trzy minuty”. Adam odwrócił się i wyciągniętą ręką pokazał kępę drzew za mostem.

Jest! Wśród lip, piętrzących się nad Pomorską, kłęby dymu. Jeszcze nie było słychać stukotu kół, ale już czarny parowóz z płatami blachy po obu stronach kotła wysunął się zza zieleni i wjeżdżał na most. „Adam!” – krzyknąłem. Podbiegł do mnie, ścisnął mi rękę, a potem złożył dłoń w ciepły znak podobny do skulonego wróbla, drżącego na wietrze. To było bardzo śmieszne.

Poszli w stronę budynku stacji, najpierw Hanemann, paręnaście kroków za nim Hanka z Adamem. Jakby się zupełnie nie znali. Patrzyłem na nich zza liści. Adam na moment odwrócił głowę, ale Hanka niespokojnym ruchem pociągnęła go za sobą. Weszli do tunelu, zniknęli za mlecznymi szybkami. Wiedziałem, że nie powinienem pokazywać się ani na peronie, ani koło dworca, że nie powinienem machać ręką ani wykrzykiwać słów pożegnania, a jednak nie odchodziłem stąd, z tego miejsca pod gałęziami bzu. Pociąg wciąż stał na peronie, wydało mi się, że stoi dłużej niż zwykle, w jednej chwili wymyśliłem setkę powodów, które mogłyby sprawić, że nigdy stąd nie odjedzie, ale zza budynku stacyjnego wzbił się dym, szczęknęły złącza między wagonami, po chwili budka strażnika na ostatnim wagonie zniknęła za białą ścianą dworca.

Patrzyłem na oszklone zejście do tunelu, na białą ścianę budynku stacyjnego, na kiosk, w którym sprzedawano papierosy i cukierki, ilekroć jednak wracałem do tamtej chwili, naprawdę miałem przed oczami inny obraz: widziałem bukowe wzgórze, z którego ku otwartej przestrzeni schodzą kobieta, mężczyzna i dziecko i – zostawiając za sobą Katedrę, park, Dolinę Radości i Dolinę Czystej Wody – wychodzą na drugą stronę oliwskich lasów, na jasną przestrzeń pól, a przed nimi, nad dalekim horyzontem, żarzy się miękką czerwienią wielkie, łagodne słońce, w które można patrzeć bez obawy, bo takie słońce na pewno nie spali ani źrenicy, ani świata.

Szron

Od zachodu płynęły chmury. Ziemia obracała się wolno, starannie odmierzając godziny i minuty. Mgły wstawały nad Morzem Północnym, wilgotne, podrywane wiatrem wiejącym tuż przy ziemi; niosły się w stronę wschodzącego słońca nad równinami Dolnej Saksonii i Meklemburgii; o zmierzchu, gdy wiatr przygasał, dosięgały chłodną falą sosnowych lasów Ru-gii; wzbijane niespokojnymi porywami znad cieśnin duńskich, sunęły w stronę piaszczystych plaż Łeby i Rozewia, gdy zaś zorza otwierała się nad półwyspem, dosięgały wybrzeży zatoki, by wreszcie – rozrzedzone, ledwie widoczne – rozpłynąć się nad bukowymi wzgórzami za Katedrą i nad dachami ulicy Grottgera. Rano, gdy wychodziliśmy z domu, na liściach brzozy w ogrodzie skrzyła się świeża wilgoć i trzeba było schylać głowę, by nie zaczepić włosami o gałązki, z których przy każdym powiewie osypywały się zimne krople.

Gdy niebo ciemniało nad parkiem, Mama ustawiała w oknie zapaloną gromnicę, chociaż na obrazie, który płonął turkusową zielenią obok lustra w dużym pokoju, piękny anioł przeprowadzał po wąskiej kładce chłopca i dziewczynkę, trzymających się za ręce. Pan K, którego Mama spotykała czasem na ulicy Bohaterów Westerplatte, ze śmiechem doradzał, by podczas podróży raczej unikać hotelowych pokoi z numerem trzynastym. Mama zbywała to machnięciem ręki – miała za sobą powstanie, przez które przeszła bez jednego zadraśnięcia – lecz i ona wolała nie witać się przez próg.

W domu Bierensteinów, w oknie na piętrze nie było już pani W. Jej wyszywaną poduszeczkę, którą tak lubiła – porzuconą teraz wśród suchych malw w ogrodzie pod czternastką – skubały wróble, wydziobując strzępki morskiej trawy spod spłowiałego aksamitu. Gdy tramwaj przejeżdżał z brzękiem ulicą Wita Stwosza, błyski odbitego słońca wspinały się na ścianę domu, aż mrużyliśmy oczy przed złotym światłem, które nagle wypełniało cały pokój, zapalając iskry w kryształowym wazonie z irysami, w lustrze, w kieliszkach za szkłem kredensu. Pod wieczór, gdy powietrze stygło po upalnym dniu, w ogrodach z drzew spadały jabłka o skórce nakrapianej żywą rdzą i w trawie ciemno było od dzikich pszczół, spijających sok z pękniętych owoców. Nasturcje i astry kwitły pod brzozą wśród zbrązowiałych od słońca ziół, na południowej ścianie werandy żółkło dzikie wino, którego listki, obrzeżone suchą czernią, drżały pajęczyną cieni, a wszystko było tak piękne, tak nasycone barwą, światłem, zapachem – któż mógł uwierzyć, że z tych kwiatów, liści, traw zostanie za parę tygodni tylko dym ogniska, dopalającego się w ogrodzie…

Pod lipami, przy dawnej Delbrück-Allee, powietrze drżało od gorąca. Robotnicy w koszulach z zawiniętymi rękawami ostrożnie wyjmowali z ziemi drewniane krzyże, na których nie było już blaszanych tabliczek, ostukiwali je o pień brzozy i odkładali na bok, na stertę spróchniałych żerdzi, która rosła powoli między żywopłotami. Granitowe płyty cierpliwie podważano końcem kilofa, unoszono jak wielkie okładki starych ksiąg, uważnie zdejmowano z kamiennych podmurówek. Ciężkie samochody: „Merzbach” i Star czekały już przy budynku Anatomii po drugiej stronie ulicy. Świeżo otwarte groby, podobne do szaf przewróconych na wznak, pełne kurzu, pajęczyn i różowych szczypawek, schły w słońcu. W górze, wysoko, przez smugi światła między gałęziami sosen przelatywały ćmy nagle zbudzone w środku dnia. Gdy koło południa albo później, ktoś przystawał nad głębokim dołem, przy którym żółciła się sterta mokrej ziemi, by odczytać napis na płycie ułożonej wśród bluszczy, robotnicy, wsparci łokciem na łopacie wbitej w dno, w milczeniu dopalali papierosa. Na płytach z szarego i czarnego marmuru, które ustawiano wzdłuż ścieżki – krawędź przy krawędzi, jak kostki domina – gasły w kurzu zatarte imiona „Friedrich”, „Johann”, „Aron”. Cmentarz umierał powoli, nienatarczywie, w cichym szeleście przesypywanej ziemi, podobny do zachodzącego słońca, które deszczową porą niedostrzegalnie gaśnie w popiele mgły.