Выбрать главу

Te blaski – ruchliwe i drażniące – sprawiły, że Hanemann nie potrafił rozpoznać miejsca, do którego dojechali. Jakaś długa neogotycka budowla przesunęła się za drzewami, mignęły szyby lśniące czerwonymi odblaskami ognia, za rogiem dostrzegli nieruchomą bryłę wypalonego czołgu z otwartą klapą na wieżyczce. Wóz ostro przyhamował,- wymijając rozrzucone na jezdni drewniane skrzynki, potem pod kołami brzęknęły mosiężne gilzy, wjechali w tłum, który wolno rozstępował się przed maską samochodu, ale gdy podjechali do szeroko otwartej bramy z żelaznych prętów, ugrzęźli wśród tobołów, walizek, blaszanych pudeł zasypujących jezdnię. Objuczeni ludzie wypełniali niemal cały plac przy wejściu do portu i chociaż w paru miejscach błyskały nasadzone na lufy karabinów bagnety żandarmerii, nawet żółty formularz z pieczątkami, którym szofer wymachiwał przed twarzą oficera w długim płaszczu, z blachą na piersiach, nie robił na nikim wrażenia, bo nikt nie mógł się ruszyć z miejsca, taki był tłok między ceglanym murem a ścianą magazynu, w którego półkolistym dachu z mlecznego szklą czerniały gwiaździste dziury po uderzeniach odłamków.

Hanemann spodziewał się zresztą czegoś dużo gorszego – paniki, wrzasku dzieci, krzyków kobiet – ale na razie tłum, widziany przez szparę w plandece, był nieruchomy i milczący. I gdzieś tam dalej musiało być pewnie nabrzeże, Hanemann nie mógł jednak wypatrzyć nigdzie zarysów „Bernhoffa”.

Szofer wychylił się z szoferki: „Muszę się cofnąć!” – więc zeskoczyli na śnieg, by pomóc pani Walmann, która podała im z góry dziewczynki, przestraszone bardziej widokiem tłumu niż kołysaniem ognia, tańczącego iskrowatymi rozbłyskami nad połamanym dachem po drugiej stronie ulicy. Zapach palącej się nafty, zmieszany z wonią sadzy, drażniący i mdły, sprawił, że natychmiast palcami w wełnianych rękawiczkach zatkały sobie nos. „Trzymajcie się mnie! – krzyknęła pani Walmann. – Nie możemy się zgubić”, więc przywarły do niej, chwytając za płaszcz. „Alfred, dowiedz się, jak długo będziemy tu czekać”. Pan Walmann ruszył ku bramie, Hanemann jednak powstrzymał go: „Niech pan z nimi zostanie”. Przepchał się przez zziębnięty tłum do oficera z blachą na piersiach, lecz dowiedział się tylko, że „Bernhoff” dzisiaj na pewno nie wpłynie do portu (ewakuowani będą przewożeni na pokład transportowca holownikami). Mimo woli mruknął: „Ależ to potrwa godziny!” Oficer nawet na niego nie spojrzał: „Co pan chce, przecież gdyby «Bernhoff» wpłynął tu do kanału…”. Więc to mogło potrwać godziny? Pani Walmann przeraziła się. Dobrze chociaż, że dziewczynki były ciepło ubrane, ale stać tutaj godzinami na mrozie, w rozdeptanym śniegu oblepiającym buty?

Jedno co mogli zrobić, to znaleźć sobie miejsce na rampie przy magazynie, pod blaszanym daszkiem, tam, gdzie na betonowej posadzce nie było śniegu, więc usadowili się pomiędzy ludźmi owiniętymi w koce i futra, tak by dziewczynki mogły usiąść na walizce i plecy oprzeć o tobół. Ale szept kobiety w rudym futerku, która zaczęła modlić się obok nich, szeroko otwartymi oczami wpatrzona w ogień po drugiej stronie ulicy, spłoszył Ewę i Marię tak bardzo, że przytuliły się do siebie jak dwa drżące z zimna wróble. Dopiero teraz, w mroźnym powietrzu, które szczypało policzki i dymiło z ust białym obłoczkiem, zaczęły się bać. Pani Walmann objęła je ramieniem, lecz cóż mogła poradzić na to wszystko. Pan Walmann pogładził ją po plecach, a potem – chociaż nikt nie był jeszcze głodny – wyjął z kieszeni dwie kromki zawinięte w żółty pergamin i dziewczynki zaczęły żuć gorzkawą razową masę, powoli dochodząc do siebie. Pani Walmann pogładziła dłoń męża za to, że mu to przyszło do głowy.

Hanemann zaś przecisnął się wśród ludzi siedzących pod ścianą, i wymijając tekturowe walizki, plecaki, paczki z pościelą, toboły, skrzynki z dorobioną żelazną rączką, doszedł do końca rampy. Widać stąd było czarną smugę drugiego brzegu kanału, lecz gdy usiłował wypatrzyć, czy coś się nie rusza w ciemności za falochronem, powietrze zadrżało i huk pękającego szrapnela zmieszał się z jazgotem pryskających szyb. Tłum na placu zakołysał się, bardziej chyba przerażony wrzaskiem zranionej kobiety, niż łoskotem wybuchów, które długą serią rozsypały się nad kanałem. Deszcz odłamków zaszeleścił po wodzie i zabrzęczał po szklanym dachu magazynu. Dziewczynki krzyczały przeraźliwie, widząc na śniegu, parę kroków od rampy, czarny rozmazany ślad, który ciągnął się za nogą kobiety wleczonej przez matkę wołającą o pomoc. Pani Wal-mann zagarnęła je ramionami, ojciec osłonił tobołem, ale one, wtulone w płaszcz matki, wciąż krzyczały, ogłuszone hukiem, świstem wirującego żelaza, pękaniem blachy rwanej odłamkami. Szrapnele, jeden po drugim, rozbłyskiwały nad wieżą kapitanatu.

Jeszcze przenosiło, jeszcze nie trafiały, ale już w lornetach obserwatorów na wzgórzach Müggau te drobne rozbłyski, zapalające się na linii podziałki między cyfrą 5 a cyfrą 10, te rozbłyski, zakwitające bezgłośnie nad budynkami magazynów i kratownicami dźwigów w Neufahrwasser (echo wybuchów dolatywało na wzgórza dopiero po paru chwilach), zmieniały się w komendę; celowniki haubic ustawionych na Zigankenbergu przesuwano o jeden, dwa milimetry w lewo, tak by następne pociski podawane przez amunicyjnych, poszybowały prosto na dachy po prawej stronie ognia.

Ludzie na placu między ceglaną ścianą a rampą wpełzali pod blaszane wagoniki, kryli się pod żelaznymi słupami suwnicy, tratując leżących biegli w stronę bramy, ale co chwilę czyjś bolesny wrzask przedzierał się przez huk wybuchów i czyjeś ciało, wleczone po śniegu, zostawiało za sobą czarny ślad. A pośrodku placu, obok szyn, tam gdzie zrobiło się zupełnie pusto, wokół porzuconej otwartej walizy, z której podmuch wywiał muślinowe strzępy nocnych koszul – podskakiwały grudy śniegu siekane odłamkami. Potem nagle zapadła cisza. Ktoś ukryty za słupem suwnicy zachłystywał się łkaniem, ściskając dziwnie skręconą nogę, ktoś wołał ostrożnie: „Günter! Günter! Gdzie jesteś? Chodź tutaj do mnie, juz nie mogę, zabierz mnie stąd…” Ale czarne skulone postacie przywierały wciąż do śniegu, nikt nie wierzył, że już się skończyło, choć wyglądało, że ci z Zigankenbergu przerwali na razie swoją robotę – może przesuwali teraz celownik z celu 102 na wstrzelany już cel 104 w Neu Schottland – więc zrobiło się zupełnie cicho, tylko od strony ulicy huczał ogień w dziesiątkach okien neogotyckiego budynku. Potem w tej kruchej ciszy – nawoływania, głosy, szepty, kobiecy głos: „Panie Hanemann, nic się panu nie stało?” A kiedy z końca rampy dobiegła odpowiedź: „Wszystko w porządku, pani Walmann” – matka Marii i Ewy, skulonych wciąż pod osłoną kłębu ubrań, odetchnęła z ulgą: „Niech pan tu do nas wraca, niechże pan tam tak już nie stoi”. Było w tych słowach karcące, nie znoszące sprzeciwu ciepło, aż Hanemann mimo woli uśmiechnął się, otrzepując śnieg z ubrania, ale gdy ruszył już przez opustoszałą, zasypaną porzuconymi walizkami i skrzynkami rampę w stronę Walmannów, coś poruszyło się w ciemności nad wodą, coś tam, po lewej, za pływającym dźwigiem, zamajaczyło w pobliżu toru wodnego, jakiś kształt ciemniejszy od nieba, przesunął się za latarnią falochronu i Hanemann zrozumiał, że to któryś z holowników wraca od „Bernhoffa”…

Więc zeskakując z rampy zawołał w stronę żelaznych drzwi: „Pani Walmann, szybko!”, a ona usłyszawszy jego zmieniony głos pojęła natychmiast, że nie ma chwili do stracenia, że trzeba ciągnąc za sobą przerażone dziewczynki, popędzając męża dźwigającego walizę i tobół, biec w stronę nabrzeża, bo w głosie Hanemanna nie tylko ona jedna wyczuła ten nakaz, który zwiastował nadzieję, bo w tym zmienionym głosie, który zabrzmiał na opustoszałym placu między ceglanym murem a ścianą magazynu, wyczuli ten nakaz także inni i teraz, wychodząc zza żelaznych słupów, wypełzając spod wagoników, wybiegając zza betonowych podestów, czarne postacie obciążone tobołami ruszyły biegiem w stronę nabrzeża. Pani Walmann była jednak szybsza, już dobiegała do drewnianego pomostu, już wspinała się na drewniane schody, już przywierała razem z dziewczynkami do drewnianego słupa, by nie dać się zepchnąć do wody, a Walmann dołączał do niej, przerzucał przez barierkę tobół, wślizgiwał się pod belką na drewnianą podłogę, pachnącą zdeptanym śniegiem, smołą i wilgotnymi strzępami lin.