— Nie przywykłem do konnej jazdy — powiedział. Raederle zdjęła kapelusz i wsparła głowę na jego barku.
— Koń pociągowy — mruknęła.
Zasnęła na siedząco. Morgon otoczył ją ramieniem. Nasłuchiwał przez jakiś czas odgłosów nocy, ale dobiegały go tylko tajemne pomruki polujących zwierząt i łopot sowich skrzydeł. Kiedy zaszedł księżyc, jego też zmorzył sen.
Obudziły ich jasne promienie letniego słońca i przejmujące skrzypienie wozów. Posilili się, umyli i wrócili na drogę, na której panował już ożywiony ruch. Ciągnęły nią karawany wozów, kramarze na objuczonych koniach, kmiecie z pobliskich gospodarstw, zmierzający do Caithnard z płodami rolnymi i zwierzętami, lordowie z orszakami i jucznymi końmi, wybierający się w długą podróż na zachód. Morgon i Raederle niknęli w tym barwnym tłumie. Morgon nie odpowiadał na zaczepki podróżnych próbujących nawiązać rozmowę albo odburkiwał coś zniechęcająco. Raz przestraszył Raederle, obrzucając przekleństwami jakiegoś bogatego kupca, który wygłosił uwagę na temat jej twarzy. Mężczyzna zjeżył się w pierwszej chwili, zacisnął dłoń na bacie, ale spojrzawszy na połatane buty Morgona i jego brudną, spoconą twarz, roześmiał się, skłonił Raederle i ich ominął. Raederle jechała w milczeniu, ze spuszczoną głową, ściskając kurczowo cugle. Morgon, ciekaw, o czym myśli, dotknął jej ramienia. Podniosła na niego wzrok. Na jej zakurzonej twarzy malowało się zmęczenie.
— Sama tego chciałaś — powiedział cicho. Popatrzyła mu bez słowa w oczy, a potem westchnęła i zapytała:
— Znasz dziewięćdziesiąt dziewięć przekleństw, jakimi czarodziejka Madir obrzuciła człowieka, który ukradł jej jedną ze świń?
— Nie.
— Nauczę cię ich. Za sześć tygodni może ci się wyczerpać repertuar przekleństw.
— Raederle…
— Przestań mnie prosić, żebym postąpiła wbrew rozsądkowi.
— O nic cię nie proszę!
— Prosiłeś mnie wzrokiem. Przesunął ręką po włosach.
— Czasami jesteś tak nierozsądna, że przypominasz mi mnie samego. Naucz mnie tych dziewięćdziesięciu dziewięciu przekleństw. Będę miał czym zająć myśli, łykając kurz w długiej drodze do Lungold.
Milczała przez jakiś czas z twarzą skrytą w cieniu ronda kapelusza.
— Przepraszam — odezwała się w końcu. — Przestraszył mnie ten kupiec. O mało się na ciebie nie rzucił. Wiem, że ściągam na ciebie niebezpieczeństwo, nie zdawałam sobie dotąd sprawy, że tak będzie. Ale, Morgonie, ja nie mogę… nie mogę…
— Tak, spróbuj uciec przed własnym cieniem. Może uda ci się to lepiej niż mnie. — Raederle odwróciła wzrok. Jechali dalej w milczeniu. Morgon patrzył na połyskujące w słońcu metalowe obręcze baryłek z winem na poprzedzającym ich wozie. W końcu osłonił dłonią oczy zmęczone tym blaskiem. — Nieważne, Raederle — podjął. — Nie dbam o siebie. Ale jeśli istnieje jakiś sposób zagwarantowania ci bezpieczeństwa, znajdę go. Jedziesz obok mnie naprawdę. Mogę cię dotknąć. Mogę cię kochać. Przez ten rok, który spędziłem w korzeniach góry, nikogo nie dotykałem. Nie widzę przed sobą niczego, co mógłbym pokochać. Martwe są nawet dzieci, które nadały mi imię. Gdybyś zgodziła się zaczekać na mnie w Anuin, zastanawiałbym się, co dla nas obojga wyniknie z tego czekania. Ale jesteś ze mną i zawracasz moje wybiegające w beznadziejną przyszłość myśli ku teraźniejszości, ku sobie — i dzięki temu znajduję jakąś perwersyjną przyjemność nawet w łykaniu kurzu na tej drodze. — Zerknął na nią. — Naucz mnie tych dziewięćdziesięciu dziewięciu przekleństw.
— Nie mogę. — Ledwie ją słyszał. — Przy tobie oduczyłam się kląć.
Ale wydobył od niej te przekleństwa później, po południu. Przed zapadnięciem zmierzchu nauczyła go sześćdziesięciu czterech. Była to urozmaicona, drobiazgowa wiązanka, która uwzględniała wszystkie części ciała złodzieja, od włosów poczynając, a na paznokciach u stóp kończąc, a na ostatek przemieniła go w knura. Zjechali potem z drogi i zatrzymali się nad oddaloną od niej o pięćdziesiąt kroków rzeczką. W okolicy nie było ani jednego zajazdu czy wsi, więc nieopodal biwakowali też inni wędrowcy. Wieczór rozbrzmiewał wybuchami śmiechu, muzyką, w powietrzu unosił się zapach dymu i pieczonego nad ogniskami mięsiwa. Morgon odszedł kawałek w górę rzeki i złowił tam gołymi rękami rybę. Oczyścił ją z łusek, wypchał dzikimi cebulkami i z tak przygotowaną skierował się z powrotem do obozu. Raederle wykąpała się tymczasem, rozpaliła ognisko i usiadła przy nim, rozczesując mokre włosy. Wracającemu Morgonowi, kiedy zobaczył ją w blasku ognia, unoszącą i opuszczającą z uśmiechem grzebień, na usta zaczęło się cisnąć wszystkich dziewięćdziesiąt dziewięć przekleństw na własną głupotę. Wyczytała to z jego twarzy, kiedy klękał obok i składał u jej stóp niczym ofiarę owiniętą w liść rybę. Przesunęła opuszkami palców po jego policzku i ustach.
— Przepraszam — szepnął.
— Za co? Za to, że słusznie postąpiłeś? Co mi przyniosłeś? — Rozwinęła z zaciekawieniem liść. — Ryba.
Morgon znowu przeklął siebie w duchu, a ona ujęła jego twarz w dłonie i obsypała go pocałunkami. Cały kurz i zmęczenie zniknęły jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, a przebyta droga zapłonęła w jego wspomnieniach niczym strumień jasnego światła.
Po posiłku wyciągnęli się wygodnie przy ognisku i Raederle zaczęła uczyć Morgona reszty przekleństw, które przemieniły legendarnego złodzieja w knura. Znał już wszystkie, prócz ostatnich trzech na przemianę uszu, zębów ocznych i kostek nóg, kiedy pośród nocy rozległy się ciche dźwięki harfy przemieszane z szemraniem rzeki. Morgon, słuchając ich, zapomniał o Raederle. Drgnął, kiedy dotknęła jego ramienia.
— Morgonie.
Zerwał się gwałtownie z ziemi, stanął na skraju światła rozsiewanego przez ognisko i wpatrzył się w noc. Oczy przywykały mu z wolna do ciemności; dostrzegł ogniska oświetlające ścianę gęstego lasu. Powietrze było nieruchome, głosy i muzyka ledwie tu docierały. Stłumił przemożny impuls, który kazał mu zerwać myślą struny tej harfy i przywrócić nocy spokój.
— Ty nigdy nie grasz na harfie — doleciał go głos Raederle.
Nie odpowiedział. Po chwili harfa umilkła; odetchnął powoli i odwrócił się. Raederle obserwowała go od ogniska. Nie odezwała się, dopóki znowu obok niej nie usiadł. Wtedy powtórzyła:
— Ty nigdy nie grasz na harfie.
— Tutaj nie mogę. Nie na tej drodze.
— Na drodze nie, ale na statku, gdzie przez cztery dni nie miałeś nic do roboty, też nie…
— Ktoś mógłby usłyszeć.
— W Hed nie, w Anuin, gdzie byłeś bezpieczny, nie…
— Ja nigdzie nie jestem bezpieczny.
— Morgonie — żachnęła się. — Kiedy ty się nauczysz korzystać z tej harfy? W niej zawarte jest twoje imię, może nawet twoje przeznaczenie; to podobno najpiękniejsza harfa w królestwie, a ty mi jej nawet nie pokazałeś.
Spojrzał na nią w końcu.
— Nauczę się znowu na niej grać, kiedy ty nauczysz się zmieniać postać. — Położył się na wznak. Nie widział, co zrobiła z ogniskiem, ale to nagle zniknęło, zupełnie jakby kamieniem spadła na nie noc.
Spał niespokojnie, świadom każdego ruchu wiercącej się przez sen Raederle. Ocknął się raz gotów ją wybudzić, coś wyjaśnić, podyskutować, ale powstrzymał go spokój malujący się na jej twarzy. Legł z powrotem na wznak, zakrył przedramieniem oczy i znowu zasnął. Obudził się znowu pozornie bez żadnej przyczyny, ale coś, co usłyszał albo wyczuł, jakiś fragment snu sprzed samego przebudzenia, mówił mu, że ta przyczyna istnieje. Spojrzał na wędrujący po nocnym niebie księżyc i w tym momencie coś się przed nim podniosło, przesłaniając księżyc.