W końcu odwrócił się, by ruszyć z powrotem w górę rzeki. Zrobiwszy trzy bezgłośne kroki, zatrzymał się, płynnie, ze zwierzęcą gracją, spowalniając swe ruchy aż do osiągnięcia całkowitego bezruchu. Między drzewami ktoś stał. Twarzy nie dało się rozróżnić. Postać przypominała półcień, podobnie jak Morgon na wpół wtopiony w noc. Czekał, ale cień się nie poruszył. Po chwili rozpłynął się w ciemnościach. Morgon miał sucho w ustach, krew pulsowała mu w skroniach. Ukształtował się w zawirowanie powietrza i cicho jak sowa, wypatrując drogi wzrokiem nocnego łowcy, poszybował między drzewami do obozowiska.
Przestraszył Raederle, zmieniając na jej oczach postać. Sięgnęła po miecz; uspokoił dziewczynę, przykucnął i wziął ją za rękę.
— Raederle — szepnął.
— Coś cię wystraszyło? — zapytała cicho.
— Sam nie wiem. Wciąż jeszcze nie wiem. Ale musimy się mieć na baczności. — Usiadł obok niej, ukształtował miecz i podniósł go z ziemi. Drugą ręką objął Raederle. — Śpij. Ja będę czuwał.
— Co nam zagraża?
— Nie wiem. Obudzę cię przed wschodem słońca. Lepiej zachować ostrożność.
— Co to da? — zapytała bezradnie. — Skoro i tak wiedzą, gdzie cię szukać: gdzieś na Drodze Kupców, na trasie do Lungold?
Nie odpowiedział, przytulił ją tylko mocniej. Złożyła głowę na jego ramieniu. Słysząc równy oddech dziewczyny, pomyślał, że już zasnęła. Kiedy jednak po długiej chwili milczenia znowu się odezwała, wyszło na jaw, że tak jak on, wpatruje się w noc.
— No dobrze — burknęła. — Naucz mnie sztuki zmieniania postaci.
4
Kiedy obudziła się przed świtem, zaczął ją uczyć. Słońce jeszcze nie wzeszło; otaczał ich chłodny, cichy las. Słuchała w milczeniu jego wykładu, obserwowała, jak budzi i przywabia sokoła śpiącego na wysokim drzewie. Sokół kwilił przeszywającym głosem, siedząc mu na przedramieniu; był głodny i chciał polować. Morgon uciszył ptaka umysłem. Potem spojrzał na Raederle i widząc w jej oczach niepokój, zwrócił sokołowi wolność.
— Nie zmienisz postaci, jeśli nie będziesz tego chciała — powiedział.
— Ja chcę — zaprotestowała.
— Nie, nie chcesz.
— Morgonie…
Odwrócił się, podniósł z ziemi siodło i zarzucił je na grzbiet jednego z koni.
— Rozumiem — mruknął, zaciskając popręgi.
— Nic nie rozumiesz — fuknęła. — Nawet nie spróbowałeś. Poprosiłam cię, żebyś mnie nauczył, a ty obiecałeś, że to zrobisz. Zależy mi na naszym bezpieczeństwie. — Zastąpiła mu drogę, kiedy podnosił z ziemi drugie siodło. — Morgonie.
— Wszystko w porządku — powiedział, siląc się na spokój. — Coś wymyślę.
Nie odzywała się do niego przez kilka godzin. Z początku jechali szybko, ale potem ruch na drodze wzmógł się i zwolnili, bo swoim pośpiechem zaczęli zwracać na siebie uwagę. Przejazd blokowały skutecznie stada świń, owiec i młodych białych byczków, które pędzono z odległych gospodarstw do Caithnard, przez co kupieckie wozy oraz kmiece furmanki wypełnione rzepą i kapustą wlokły się niemiłosiernie. W południe żar lejący się z nieba zamienił nawierzchnię drogi w suchy pył, którym musieli oddychać. Przed smrodem zwierząt i zgiełkiem nie było ucieczki. Kosmyki brudnych, spoconych włosów raz po raz wysuwały się Raederle spod kapelusza i lgnęły do twarzy. Zirytowana tym, zatrzymała konia, wzięła kapelusz w zęby, na oczach staruchy prowadzącej świnię na targ skręciła włosy w węzeł i z powrotem wcisnęła kapelusz na głowę. Morgon widział to, ale nic nie powiedział. Jej milczenie zaczynało mu doskwierać tak samo jak upał i tłok na drodze. Nie wiedział już, czy dziewczyna czeka, aż on pierwszy się odezwie, czy może woli, żeby nic nie mówił; zastanawiał się, czy czasem nie żałuje, że w ogóle opuściła Anuin. Spróbował sobie wyobrazić podróż bez niej; byłby już w połowie drogi przez Ymris, lecąc do Lungold szlakiem kruków, by stanąć tam znowu oko w oko z Ghisteslwchlohmem.
Otrząsnął się z tych rozważań i rozejrzał dookoła. Wszędzie był kurz i poszarzała od niego zieleń, widział odblaski słońca odbijającego się rytmicznie w mosiężnych kociołkach na wózku przekupnia. Otarł pot z twarzy i w tym momencie Raederle zdecydowała się przerwać milczenie.
— Co ja źle zrobiłam? — spytała urażonym tonem. — Przecież postępowałam zgodnie z twoimi wskazówkami.
— Powiedziałaś “tak”, a pomyślałaś “nie” — odparł znużony. — Dlatego się nie udało.
Spojrzała na niego, marszcząc brwi.
— Co ci jest?
— Nic.
— Żałujesz, że mnie ze sobą zabrałeś. Ściągnął cugle.
— Przestaniesz? Ranisz mi serce. To ty żałujesz, że się ze mną wybrałaś.
Raederle też zatrzymała konia. Na jej twarzy odmalowała się rozpacz. Patrzyli na siebie oszołomieni, sfrustrowani. Za ich plecami zaryczał muł. Ruszyli dalej w ciężkim, dusznym milczeniu, od którego, tak jak z wieży bez drzwi, najwyraźniej nie było ucieczki.
Nagle Morgon zatrzymał oba konie i sprowadził je z drogi nad brzeg rzeki. Zgiełk ścichł; powietrze było tu czystsze i rozbrzmiewało łagodnym śpiewem ptactwa. Morgon przykląkł nad rzeką, napił się chłodnej, orzeźwiającej wody, a potem obmył nią twarz i skropił włosy. Widział w nurcie odbicie stojącej nad nim sztywno Raederle. Nie odrywając od tego odbicia wzroku, przykucnął. Po chwili odwrócił powoli głowę i spojrzał na dziewczynę.
Nie wiedział, jak długo tak na nią patrzył, ale w końcu drgnęła i uklękła obok niego.
— Jak możesz tak na mnie patrzeć?
— Wspominałem — odparł. Raederle zdjęła kapelusz. Pogłaskał ją po włosach. — Przez ostatnie dwa lata bardzo często o tobie myślałem. Teraz wystarczy mi odwrócić głowę i widzę cię obok siebie. Wciąż mnie to zaskakuje, mam wrażenie, że to jakieś czary.
— Morgonie, co z nami będzie? Boję się… tak się boję mocy, która we mnie drzemie.
— Zaufaj sobie.
— Nie potrafię. Widziałeś, jak ją wykorzystałam w Anuin. Nie byłam wtedy sobą; byłam cieniem innego dziedzictwa — tego, które próbuje cię zgładzić.
Przygarnął ją do siebie.
— Przywołałaś mnie tylko do porządku — wyszeptał. Tulił ją przez długą chwilę, potem podjął niepewnie: — Chcesz posłuchać zagadki?
Spojrzała na niego i uśmiechnęła się lekko.
— Posłuchać mogę.
— Żyła sobie kiedyś kobieta, góralka z Herun imieniem Arya, która kochała zwierzęta. Pewnego dnia znalazła maleńkie, czarne stworzonko, którego nazwy nie znała. Zabrała je do swojej chaty, nakarmiła, zaopiekowała się nim. Stworzonko rosło i rosło. Wyrosło tak, że z chaty czmychnęły wszystkie inne zwierzęta, i zostało tylko ono, ciemne, olbrzymie, bezimienne. Snuło się po izbach za przerażoną Aryą, która nie wiedziała, co z nim począć, i bała się z nim zadrzeć…
Raederle zakryła dłonią usta Morgona i wsparła głowę na jego ramieniu. Czuł bicie jej serca.
— I co zrobiła? — wyszeptała po chwili.
— A co ty zrobisz?
Czekał na jej odpowiedź, ale nawet jeśli jej udzieliła, to szum rzeki uniósł ją w dal, zanim dotarła do jego uszu.
Kiedy wrócili na drogę, było tam już pusto i cicho. Cienie wydłużyły się, słońce chyliło się ku zachodowi i kryło za koronami drzew. Morgonowi nie podobało się to, że są sami. Nic nie powiedział Raederle, ale odetchnął z ulgą, kiedy godzinę później dogonili dużą grupę podróżnych. Ich wozy, furmanki i konie stały przed gospodą, starą chałupą wielkości stodoły z przylegającymi do niej stajniami i kuźnią. Sądząc po dolatującym ze środka gwarze i wybuchach śmiechu, przybytek był dobrze zaopatrzony i interes się kręcił. Morgon napoił konie w korycie ustawionym pod stajniami. Marzył o piwie, ale wolał nie pokazywać się w gospodzie. Kiedy wrócili na drogę, cienie już zblakły; zmierzch wisiał przed nimi niczym widmo.