Wjechali weń. Ptaki umilkły; ciszę mącił tylko stukot kopyt i parskanie wierzchowców. Minęli kilka obozowisk handlarzy koni. Ludzie siedzieli przy wielkich ogniskach, nieopodal pasły się spętane zwierzęta. Morgon przenocowałby chętnie w ich sąsiedztwie; czułby się bezpieczniej. Ale coś kazało mu jechać dalej. Ludzkie głosy ścichły, a oni zagłębiali się w zapadający zmierzch. Morgon wyczuwał niepokój Raederle, ale się nie zatrzymywał. W pewnej chwili poczuł jej rękę na swoim ramieniu i obejrzał się. Patrzyła za siebie na drogę, którą przebyli. Pobiegł za jej wzrokiem i ściągnął ostro cugle.
Jakąś milę za nimi majaczyła grupka jeźdźców. Jechali ani za szybko, ani za wolno, w sarn raz tak, jak pozwalały na to gęstniejące ciemności. Morgon obserwował ich przez chwilę w milczeniu, potem pokręcił głową i odpowiadając na nieme pytanie Raederle, mruknął:
— Nie wiem…
Szarpnął za cugle i sprowadził konia z drogi między drzewa. Posuwali się brzegiem rzeki i zatrzymali dopiero, kiedy zrobiło się tak ciemno, że nic już nie widzieli. Nie rozpalili ogniska. Posilili się suchym chlebem i suszonym mięsem. Rzeka w tym miejscu była głęboka i wolno toczyła swe wody. Jej cichy szmer nie mógł zagłuszyć tętentu kopyt, a przecież Morgon nie słyszał, żeby jeźdźcy ich minęli. Wrócił myślami do milczącej postaci, którą widział wśród drzew, do tajemniczego krzyku, który rozbrzmiał w samą porę. Dobył miecza.
— Morgonie — odezwała się Raederle — dzisiaj ja będę czuwała. Ty nie spałeś całą poprzednią noc.
— To mi nie pierwszyzna — odparł. Ale oddał jej miecz i wyciągnął się na kocu. Nie zasnął; leżał, nasłuchując i obserwując gwiazdy przesuwające się wolno po firmamencie. W pewnej chwili usłyszał znowu cichutkie pobrzękiwanie harfy. Dolatywało z ciemności, jakby się droczyło z jego wspomnieniami.
Usiadł zaintrygowany. Nie widział między drzewami żadnych ognisk; nie słyszał głosów, tylko te dziwne dźwięki harfy. Była idealnie nastrojona, miała łagodne, soczyste brzmienie, ale harfista mylił ciągle melodię. Morgon zakrył dłońmi oczy.
— Kto, na Hel… — Zerwał się na równe nogi.
— Morgonie — powiedziała cicho Raederle — na świecie są jeszcze inni harfiści.
— On gra w ciemnościach.
— Skąd wiesz, że to mężczyzna? Może to kobieta albo chłopiec, który ze swoją pierwszą harfą podróżuje do Lungold. Jeśli chcesz zniszczyć wszystkie harfy świata, to najlepiej zacznij od tej, którą nosisz na plecach, bo z nią nigdy nie zaznasz spokoju. — Kiedy nie odpowiadał, dodała: — Chcesz posłuchać zagadki?
Odwrócił się i spojrzał na ledwie widoczną w mroku sylwetkę dziewczyny i na miecz połyskujący blado w jej dłoniach.
— Nie — powiedział. Po chwili usiadł obok niej zmęczony wsłuchiwaniem się w tony znanej ymriskiej ballady, którą tajemniczy harfista tak niewprawnie grał.
— Wolałbym, żeby nękał mnie swą grą lepszy harfista — mruknął zgryźliwie i wziął miecz od Raederle. — Ja będę czuwał.
— Nie zostawiaj mnie tu samej — poprosiła, czytając w jego myślach.
— Dobrze — westchnął.
Położył sobie miecz na kolanach i wpatrywał się z napięciem w klingę, z której blask księżyca krzesał zimne ognie, dopóki harfa nie ucichła. Dopiero wtedy odetchnął z ulgą.
Od tej pory Morgon słyszał harfę każdej kolejnej nocy. Odzywała się o najdziwniejszych porach, zazwyczaj kiedy siedział i nasłuchiwał. Jej tony docierały do niego na granicy słyszalności; Raederle nie zakłócały snu. Czasami słyszał ją we śnie, a wtedy budził się zdrętwiały, zlany potem, i mrugając półprzytomnie, powracał wolno z ciemności sennych w rzeczywiste, w żadnej z nich nie znajdując ucieczki przed natrętną muzyką. Pewnej nocy poszedł szukać harfisty, ale zabłądził między drzewami. Wracając nad ranem do obozu pod postacią wilka, spłoszył konie, a krąg ognia, którym otoczyła je Raederle, omal nie osmalił mu sierści.
Im dłużej podróżowali, tym bardziej dłużyła im się monotonna droga przez zwartą puszczę. Morgon analizował bez ustanku zasłyszane strzępy rozmów, wyrazy twarzy napotykanych ludzi, odgłosy przed i za nimi, spojrzenia, którymi od czasu do czasu obrzucały ich przelatujące ptaki. Jego niepokój rósł. Usiłował obserwować drogę przed i za sobą jednocześnie, wypatrując harfisty, koniokradów, zmiennokształtnych. Raederle słuchał jednym uchem. Kiedy pewnego razu w ogóle przestała się odzywać, uświadomił to sobie dopiero po wielu godzinach. Caithnard było już daleko i ruch na drodze zmniejszył się. Zdarzało się, że przez wiele mil nikogo nie spotykali. Ale upał nie folgował, a każdy obcy pojawiający się na drodze wzbudzał od razu podejrzenia. Jednak noce, jeśli nie liczyć natrętnych dźwięków harfy, upływały im spokojnie. W dniu, w którym Morgon uznał wreszcie, że są bezpieczni, stracili konie.
Tego wieczoru wcześnie zatrzymali się na nocleg, bo oboje byli zmęczeni. Raederle zeszła nad brzeg rzeki, żeby umyć włosy, Morgon zaś wrócił do odległej o pół mili gospody, którą po drodze mijali, z zamiarem dokupienia żywności i posłuchania wieści ze świata. W gospodzie kłębił się tłum podróżnych — wymieniający się plotkami przekupnie, zubożali muzycy żebrzący o posiłek grą na wszelkich możliwych instrumentach, tylko nie na harfie; kupcy, kmiecie; rodziny wyglądające tak, jakby w panice porzuciły swoje domostwa, z całego dobytku unosząc tylko to, co komu wpadło w rękę.
Powietrze było ciężkie od podlanych winem rozmów. Morgon zaczął się przepychać w głąb izby, kierując się na dolatujący stamtąd tubalny, donośny głos:
— Dwadzieścia lat — huczał mężczyzna. — Dwadzieścia lat przemieszkałem naprzeciwko tego miejsca. Sprzedawałem w swoim sklepie eleganckie tkaniny i futra ze wszystkich stron królestwa i ani razu nie zauważyłem w ruinach tej starożytnej szkoły niczego podejrzanego, może czasem tylko przemknął jakiś cień, który nie wiadomo skąd się brał. Aż tu naraz, pewnej nocy, kiedy do późna ślęczałem nad księgami rachunkowymi, widzę, że w niektórych powybijanych oknach pali się światło. Żaden człowiek nigdy nie zapuszczał się w te ruiny, choć powiadają, że skarbów tam co niemiara — to miejsce cuchnęło katastrofą. I to mi wystarczyło. Załadowałem na wóz cały towar, jaki miałem na składzie, zostawiłem swoim dostawcom wiadomość, że jak coś dla mnie mają, to niech mnie szukają w Caithnard, i wziąłem nogi za pas. Jeśli w tym mieście zanosi się na kolejną wojnę czarodziejów, to ja wolę ją przeczekać w drugim końcu królestwa.
— W Caithnard? — spytał z niedowierzaniem inny kupiec. — Kiedy północną połowę wybrzeża Ymris trawi wojenna pożoga? W Lungold są przynajmniej czarodzieje. Caithnard ma tylko kramarzy z rybiego targu i studentów. Ani martwą rybą, ani książką bronić się nie da. Opuściłem Caithnard. Udaję się na bezdroża; za pięćdziesiąt lat może wrócę.
Do Morgona podszedł karczmarz i dalszy ciąg rozmowy utonął w ogólnym gwarze.
— Co podać, panie? — spytał usłużnie karczmarz.
Morgon zamówił piwo. Pochodziło z Hed i skutecznie przepłukało mu gardło z kurzu stu przebytych mil drogi. Pijąc je, przysłuchiwał się innym rozmowom; zainteresowało go to, co mówił jakiś przekupień o zgorzkniałej twarzy: