Rozpoznawał już tę grę. Wstał, blady i strwożony, po czym wyciągnął z ogniska płonącą gałąź. Raederle coś do niego powiedziała; nie zareagował. Ruszyła za nim przez paprocie boso, utykając, ale nie zaczekał na nią. Idąc za głosem harfy, przeciął drogę, gdzie wystraszył śpiącego pod wozem kupca; przedzierał się dalej przez krzaki i paprocie, a dźwięki harfy stawały się coraz głośniejsze, zdawały się go otaczać. W końcu blask pochodni wyłuskał z mroku sylwetkę pochylonego nad harfą człowieka pod drzewem. Morgon zatrzymał się. Oddychał chrapliwie, na usta cisnęły mu się słowa, pytania, przekleństwa. Harfista uniósł powoli głowę ku światłu.
Morgon wstrzymał oddech. Z czarnej nocy poza zasięgiem blasku pochodni nie docierał żaden dźwięk. Harfista, patrząc na Morgona, grał wciąż cicho, niezdarnie, z trudem przebierając po strunach guzowatymi, powykręcanymi jak korzenie drzewa palcami.
5
Deth — szepnął Morgon. Dłonie harfisty znieruchomiały. Twarz miał tak zniszczoną i wynędzniałą, że gdyby nie oczy, które nie straciły blasku, trudno by go było poznać. Nie miał konia ani torby, nie miał żadnego dobytku, prócz ciemnej harfy o niczym nie ozdobionej, smukłej, eleganckiej ramie. Jego kalekie dłonie spoczywały przez chwile na strunach, potem zsunęły się po nich na ziemię.
— Morgon. — Głos miał schrypnięty ze zmęczenia i zdumienia. — Nie chciałem ci zakłócać spokoju — dodał tak łagodnie, że Morgona odszedł gniew, jaki jeszcze przed chwilą nim miotał.
Stał bez ruchu, a że noc była bezwietrzna, znieruchomiał również płomień pochodni, którą trzymał w ręku. Niesamowita, nieskazitelna muzyka harfy, dobiegająca dotąd z jakiegoś mrocznego zakamarka podświadomości, splątała się nagle z niepewnym, nieporadnym brzdąkaniem, które od kilku nocy go prześladowało. Stał tak na skraju blasku rozsiewanego przez własną pochodnię i chciało mu się krzyczeć z wściekłości, coś kazało mu odwrócić się bez słowa i odejść, a jednocześnie odczuwał potrzebę postąpienia jeszcze jednego kroku w przód i zadania pytania. I zrobił w końcu ten krok tak cicho, że sam nie zdawał sobie sprawy, iż w ogóle się poruszył.
— Co ci się przytrafiło? — Własny głos zabrzmiał mu w uszach obco, dziwnie nieswojo. Harfista spuścił wzrok na swoje dłonie, które spoczywały na ziemi niczym odważniki.
— Miałem spór — powiedział — z Ghisteslwchlohmem.
— Zawsze zwycięsko wychodziłeś z wszelkich sporów. — Morgon, nadal spięty, bezszelestnie jak zwierzę postąpił jeszcze jeden krok.
— W tym również stanęło na moim. Gdyby nie to, królestwo miałoby o jednego harfistę mniej.
— Nie łatwo cię zabić.
— O, nie. — Spojrzał Morgonowi w oczy wzrokiem, którym niczemu nie zaprzeczał i o nic nie prosił. Morgon miał już zrobić kolejny krok, ale nie uczynił tego. Przeniósł pochodnię do drugiej ręki. Płomień przypiekł mu skórę. Rzucił na ziemię gałąź, od której zajęła się kupka suchych liści. W miarę, jak przygasały, na twarz Detha nasuwał się cień; Morgon widział ją teraz taką jak dawniej, oglądaną z drugiej strony ogniska. Milczenie harfisty przyciągało go jak magnes. Odniósł wrażenie, że stąpa po cienkiej jak ostrze miecza kładce przerzuconej nad przepaścią własnego gniewu i rozterki. Przykucnął wreszcie przy ogniu, zatoczył wokół niego krąg, zmniejszył siłą woli.
— Dokąd zmierzasz? — spytał po chwili.
— Wracam do miejsca swoich narodzin. Do Lungold. Nigdzie indziej nie mam czego szukać.
— Idziesz pieszo do Lungold?
Deth wzruszył nieznacznie ramionami, wykonał nieokreślony gest rękami.
— Nie mam konia.
— Co tam będziesz robił? Na harfie grać już nie możesz.
— Nie wiem. Może zacznę żebrać.
Morgon zamilkł znowu. Przyglądał się harfiście, grzebiąc palcami w ziemi. Natrafił na kapelusik żołędzia i rzucił go w ogień.
— Przez sześćset lat służyłeś Ghisteslwchlohmowi. Wydałeś mu mnie. Okazał się aż tak niewdzięczny?
— Nie — odparł beznamiętnie Deth. — Obudziła się w nim podejrzliwość. Puściłeś mnie żywym z Anuin.
Dłoń Morgona znieruchomiała między martwymi liśćmi. Coś przez niego przepłynęło, coś jakby ledwie uchwytny, dziki zapach wiatru, który hula nad pomocnymi rubieżami, a w nieruchomą letnią noc nad królestwem wnosi zaledwie aluzję swego istnienia. Po chwili poruszył znowu dłonią; pod palcami przełamała się z cichym trzaskiem sucha gałązka. Dorzucił jej połówki do ogniska i zaczął zbierać myśli, tak jakby przygotowywał się do pojedynku na zagadki z kimś, kogo możliwości nie zna.
— Więc Ghisteslwchlohm był w An?
— Przebywa od jakiegoś czasu na bezdrożach. Dochodzi tam do sił po wstrząsie, jakim dla jego mocy była twoja ucieczka. Nie wiedział, gdzie jesteś, ale ponieważ w moim umyśle może czytać jak w otwartej księdze, odnalazł mnie bez trudu w Hel.
Morgon podniósł na Detha wzrok.
— Czy wasze umysły są przez cały czas sprzęgnięte?
— Tak przypuszczam. Ze mnie Ghisteslwchlohm nie ma już żadnego pożytku, ale tobie może grozić niebezpieczeństwo.
— Nie szukał mnie w Anuin.
— Spotkałem się z nim siedem dni po opuszczeniu Anuin. Wydawało się mało prawdopodobne, że jeszcze tam jesteś.
— Byłem. — Morgon dorzucił do ognia garść suchych patyków i patrzył, jak zajmują się ogniem, kurczą i zwijają pod wpływem gorąca. Nagle przeniósł wzrok na powykręcane palce harfisty. — Co on ci, na Hel, zrobił?
— Sporządził mi harfę, bo moją starą ty mi zniszczyłeś i nie miałem żadnej. — W oczach harfisty coś zabłysło; ni to wspomnienie bólu, ni tłumione, chłodne rozbawienie. Płomień przygasł i Deth opuścił powoli głowę. Na jego twarz znowu nasunął się cień. — Ta harfa była z czarnego ognia — podjął beznamiętnie. — Na jej ramie płonęły trzy rozpalone do białości gwiazdki.
Morgonowi ścisnęła się krtań.
— I zagrałeś na niej — wyszeptał.
— Kazał mi. Leżąc potem bez przytomności, czułem, jak wnika swoim umysłem w mój i wydobywa zeń moje wspomnienia z wydarzeń w Anuin, z miesięcy naszej wspólnej podróży, z lat i stuleci, przez które mu służyłem, i z jeszcze dawniejszych czasów… Ta harfa miała dziwne, udręczone brzmienie — przypominało głosy, które, jadąc przez Hel, słyszałem nocami.
— Ale darował ci życie.
Deth odchylił się, wsparł głowę o pień drzewa i spojrzał Morgonowi w oczy.
— Nie znalazł powodu, dla którego miałby mi je odbierać.
Morgon milczał. Gałązki w płonącym przed nim ognisku trzaskały jak łamane drobne kości. Choć noc była ciepła, przeszedł go nagle zimny dreszcz. Przysunął się bliżej ognia. Jakieś zwierzę wywabione z zarośli zwróciło na niego świecące oczy, a potem zamrugało i Zniknęło. W panującej wokół ciszy wisiało tysiąc zagadek, które powinien zadać, ale wiedział, że w odpowiedzi usłyszy od harfisty jedynie nowe zagadki. Siedział przez chwilę w tej otchłani ciszy, ugniatając w dłoniach światło.
— Marna to zapłata za sześć wieków wiernej służby — odezwał się w końcu. — Czego się po nim spodziewałeś, proponując mu swe usługi?
— Powiedziałem mu, że potrzebuję pana, a nie wystarcza mi żaden król omamiony jego łgarstwami. Pasowaliśmy do siebie. On tworzył iluzje, ja je podtrzymywałem.
— Niebezpieczna to była iluzja. I nigdy nie bał się Najwyższego?
— A czy Najwyższy dał mu jakiś powód, dla którego miałby się go obawiać?