Morgon wziął w palce liść i włożył go do ogniska.
— Żadnego — przyznał, trzymając dłoń w ogniu i sięgając do wspomnień. — Żadnego — powtórzył szeptem. Ogień ryknął nagle bezgłośnie pod jego dłonią, przywołując go do rzeczywistości. Cofnął szybko rękę, łzy napłynęły mu do oczu. Przełykając przekleństwa, wsunął sobie sparzoną dłoń pod pachę i przygarbił się. — Ależ ze mnie gapa.
— Nie mam wody, Morgonie…
— Zauważyłem. — Głos miał schrypnięty z bólu. — Nie masz wody, nie masz żywności, nie chroni cię prawo ani bogactwo, nie masz nawet na tyle czarodziejskiej mocy, by uchronić się przed poparzeniem. A z jedynej rzeczy, jaką jeszcze posiadasz, nie jesteś w stanie korzystać. Jak na człowieka, który dwa razy w ciągu siedmiu dni ledwie uniknął śmierci, stworzyłeś wspaniałą iluzję bezsiły. — Podciągnął kolana i wsparł na nich czoło. Milczał przez chwilę. Nie spodziewał się dowiedzieć czegokolwiek od harfisty i już mu na tym nie zależało. Przedzielający ich ogień mówił starożytnym językiem, który nie potrzebuje zagadek. Przypomniał sobie o Raederle i przemknęło mu przez myśl, że powinien do niej wrócić, ale siedział dalej. Harfista trwał w wiekowym, znużonym bezruchu, bezruchu starych korzeni albo zmurszałego kamienia. Ognisko, wymknąwszy się spod kontroli Morgona, przygasało. Uniósł w końcu głowę. Płomyk snuł się po popiele, twarz harfisty skrywał mrok.
Wstał, trzymając się za sparzoną pięść.
— Obudziłeś mnie swoją grą — powiedział — i przywabiłeś tu jak psa. Nie wiem, czy ci zaufać, czy zabić, czy może uciekać przed tobą, bo prowadzisz jakąś grę bardziej wyrafinowaną i niebezpieczną, niż jakikolwiek znany mi mistrz zagadek. Potrzebujesz żywności? Możemy ci trochę odstąpić.
Upłynęła długa chwila, zanim Deth mu odpowiedział; a i wtedy ta odpowiedź była ledwie słyszalna:
— Nie.
— Jak chcesz. — Morgon zwlekał jeszcze z odejściem, wbrew samemu sobie wciąż żywiąc nadzieję, że jednak czegoś się dowie. W końcu odwrócił się gwałtownie. Dym z dogasającego ogniska szczypał go w oczy. Postąpił trzy kroki w ciemność, a za czwartym wszedł w błękitny ogień, który rozgorzał nagle wokół niego z nicości, jaśniał i jaśniał, przewiercając się przez niego, aż w końcu Morgon krzyknął i poleciał w światłość.
Ocknął się o brzasku. Leżał na ziemi tam, gdzie upadł, twarz miał całą w ziemi i pokruszonych liściach. Ktoś wsunął stopę pod jego ramię i przewrócił go na plecy. Zobaczył znowu harfistę siedzącego nadal pod drzewem, a przed nim kupkę popiołu. Potem przeniósł wzrok na tego, który pochylał się nad nim, by chwycić go za tunikę pod szyją i poderwać na nogi.
Wciągnął w płuca haust powietrza, żeby krzyknąć z bólu i wściekłości; dłoń Ghisteslwchlohma zakryła mu usta. I wtedy zobaczył oczy harfisty, ciemne jak noc, nieruchome jak tafla czarnego stawu pod Górą Erlenstar, i coś w tych oczach rzucało mu wyzwanie. Harfista podniósł się z ziemi sztywno i niezdarnie, co świadczyło, że siedział tak przez całą noc. Z wystudiowaną pieczołowitością położył harfę w popiołach wygasłego ogniska. Potem odwrócił głowę. Morgon spojrzał w tamtą stronę i w promieniach wschodzącego słońca zobaczył pobladłą Raederle.
Bezgłośny krzyk rozpaczy wyrwał mu się z piersi. Usłyszała; spojrzała na niego z taką samą rozpaczą. Była brudna i zmęczona, ale cała i zdrowa.
— Jeśli tkniesz mego umysłu — warknął Ghisteslwchlohm — zabiję ją. Zrozumiałeś? — Potrząsnął brutalnie Morgonem, zmuszając go, by na niego spojrzał. — Zrozumiałeś?
— Tak — powiedział Morgon. I natychmiast zaatakował Założyciela rękami. Runęła na niego ściana białego ognia, który przeniknął go do szpiku kości. Osunął się na ziemię, mrugając zalewanymi potem powiekami i orząc paznokciami leśną podściółkę, by stłumić cisnący się na usta krzyk. Raederle podbiegła i pomogła mu wstać.
Kręcił głową i próbował odepchnąć dziewczynę poza zasięg płomienia miotanego przez czarodzieja, ale bezskutecznie.
— Przestań — wykrztusiła.
— Mądra rada — powiedział Założyciel. — Zastosuj się do niej. — W gorącym rozbłysku wydał się Morgonowi zmęczony. Jego twarz, na której od wieków nosił maskę łagodności, była wychudła i zapadnięta. Ubrany był nędznie, w zgrzebną, workowatą szatę, w której wyglądał na mniejszego, niż był w istocie. Szata ta była bardzo zakurzona, jakby szedł w niej pieszo Drogą Kupców.
— A więc w końcu mnie dopadłeś — wycedził Morgon, przezwyciężając wściekłość i ból.
— Wbrew pozorom nie było to takie trudne. Przemierzając królestwo, pozostawiałeś za sobą ślad, którego i ślepy by nie przeoczył. Podejrzewałem, że popłyniesz na Hed, udałem się tam nawet za tobą, ale… — Ghisteslwchlohm uniósł rękę, by uśmierzyć zapędy rwącego się do ataku Morgona. — Przypłynąłeś tam i odpłynąłeś. A ja nie prowadzę wojny z kmieciami i krowami; podczas swojego tam pobytu w niczym nie zakłóciłem spokoju. — Zawiesił głos i przez chwilę przyglądał się w milczeniu Morgonowi. — Sprowadziłeś na Hed upiory An. Jak ci się to udało?
— A jak myślisz? Nauczyłeś mnie co nieco o prawie ziemi.
— Nie tak wiele.
Morgon poczuł w swoim umyśle spragnioną informacji sondę. Oślepiła go, przywołała wspomnienia strachu i bezradności. Znowu był bezradny, z tym że teraz miał u boku Raederle. Rozpacz i gniew ścisnęły mu gardło. Czarodziej, zbadawszy umysłową więź, którą nawiązał w Anuin z umarłymi, chrząknął cicho i wycofał sondę. Poranne światło znowu zalało ziemię; Morgon zobaczył cień harfisty leżący na zdeptanych liściach. Przylgnął do niego wzrokiem. Nieruchomość tego cienia przyciągała go, sprowadzała nań otępienie. I nagle rozbrzmiały mu w głowie słowa Ghisteslwchlohma. Podniósł wzrok.
— O co ci chodzi? Wszystkiego, co wiem, nauczyłem się od ciebie.
Czarodziej patrzył na niego ze ściągniętymi brwiami, jak na zagadkę spisaną na zakurzonym pergaminie. Nie odpowiedział.
— Potrafisz zmieniać postać? — zwrócił się niespodziewanie do Raederle.
— Nie.
Kręcąc głową, postąpiła krok w stronę Morgona.
— Połowa królów w dziejach An przybierała od czasu do czasu postać kruka, a dowiedziałem się od Detha, że ty odziedziczyłaś moc zmiennokształtnego. Szybko się nauczysz.
Krew napłynęła jej do pobladłej twarzy, ale nie spojrzała na harfistę.
— Nie zmienię postaci — powiedziała cicho i prawie nie zmieniając intonacji, ku zaskoczeniu zarówno Morgona, jak i czarodzieja, dodała: — przeklinam cię w imię swoje i Madir oczyma malutkimi i płomiennymi, byś nie widział wyżej ludzkiego kolana ani niżej niż błoto pod stopą… — Zamilkła, bo czarodziej zakrył jej usta dłonią.
Ghisteslwchlohm mrugał przez chwilę, jakby chciał przywrócić sobie ostrość widzenia. Potem zsunął dłoń na gardło Raederle, a w Morgonie coś zaczęło się naprężać z wymierzoną, niebezpieczną precyzją, jak struna harfy, która ma się za chwilę zerwać.
Ale czarodziej powiedział tylko kpiąco:
— Oszczędź mi kolejnych dziewięćdziesięciu ośmiu przekleństw. — Cofnął rękę i Raederle odchrząknęła. Morgon wyczuwał, że drży na całym ciele.
— Ani myślę zmieniać postać — podjęła. — Prędzej umrę. Przysięgam na moją…
Czarodziej znowu ją uciszył.
Przez chwilę przyglądał się dziewczynie z umiarkowanym zainteresowaniem, a potem rzucił przez ramię do Detha:
— Zaprowadzisz ją bezdrożami do Góry Erlenstar. Ja nie mam na to czasu. Zaklnę jej umysł; nie będzie próbowała ucieczki. Naznaczony Gwiazdkami pójdzie ze mną do Lungold, a potem do Góry Erlenstar. — Wyczuł chyba coś w cieniu rzucanym za nieruchomymi, ciemnymi paprociami, bo się obejrzał. — Znajdę ludzi, którzy będą dla ciebie polowali i pilnowali dziewczyny.