Выбрать главу

Morgon gapił się na nich oniemiały. W głowie miał kompletną pustkę, choć jeszcze przed chwilą jego umysł szukał gorączkowo sposobów wyjścia z sytuacji. Nie mieli broni; ich czarne wierzchowce stały nieruchomo, jak wykute z kamienia, ale Morgon wyczuwał, że najmniejsze poruszenie, zmiana światła, krzyk ptaka na fałszywą nutę, może sprowokować bezlitosną szarżę. Zdawali się trwać w zawieszeniu, zastygli jakby w chwili bezruchu, która występuje między dwiema kolejnymi falami; czy to wskutek zaciekawienia, czy niepewności — trudno było stwierdzić. Morgon czuł na ramieniu zaciśniętą dłoń Ghisteslwchlohma i dziwnie pokrzepiał go fakt, że czarodziej chce go żywym.

Zmiennokształtny, który przemówił pierwszy, odpowiedział na jego nieme pytanie z łagodną, wieloznaczną kpiną:

— Od tysięcy lat czekamy na spotkanie z Najwyższym.

Czarodziej ze świstem wciągnął powietrze w płuca.

— Tak. Wyście są pomiot mórz Ymris i An…

— Nie. Nie jesteśmy z morza. Ukształtowaliśmy się tylko w rytm jego muzyki. Brutalnie obeszłeś się ze swoim harfistą.

— Mój harfistą, moja sprawa.

— Wiernie ci służył. Obserwowaliśmy przez wieki, jak wypełnia twoje rozkazy, nosi twoją maskę, czeka… jak i my czekaliśmy, a czekanie nasze zaczęło się na długo przed tym, zanim ty postawiłeś stopę na ziemi Najwyższego, Ghisteslwchlohmie. Gdzie jest Najwyższy? — Jego koń ruszył bezszelestnie niczym cień i zatrzymał się trzy kroki przed Morgonem. Morgon zwalczył w sobie impuls, który kazał mu się cofnąć. Zadziwił go znużony, zniecierpliwiony ton głosu Założyciela:

— Nie interesuje mnie gra w zagadki. Ani walka. Ukształtowaliście się z umarłych ludzi i morskich roślin; oddychacie, gracie na harfach i umieracie… to wszystko, co wiem i co chcę o was wiedzieć. Cofnij wierzchowca, bo zaraz będziesz dosiadał kupy wodorostów.

Zmiennokształtny, nie wykonawszy najmniejszego ruchu, cofnął się z koniem o krok. Jego oczy zalśniły jak woda; przemknął przez nie cień rozbawienia.

— Mistrzu Ohmie — powiedział — czy słyszałeś zagadkę o człowieku, który o północy otworzył drzwi swojego domu i nie zobaczył za nimi czarnego nieba, lecz czarne oko jakiegoś stworzenia rozciągającego się poza wszelkie wyobrażenie? Spójrz na nas jeszcze raz. A potem odejdź spokojnie, zostawiając tu Naznaczonego Gwiazdkami i naszą krewniaczkę.

— Sam spójrz — warknął opryskliwe Założyciel. Morgonem, którego wciąż trzymał za ramię, wstrząsnęła potęga energii wypromieniowanej przezeń w kierunku zmiennokształtnych. Pod jej naporem runęły drzewa, przerażone ptaki wzbiły się z wrzaskiem w powietrze. Bezgłośny strumień ognia pomknął ku ich umysłom; Morgon czuł go, ale jakby z oddali, bowiem jego umysł czarodziej osłonił. Kiedy ucichł trzask i powalone drzewa znieruchomiały, stado spłoszonych ptaków zaczęło przyjmować powoli postaci zmiennokształtnych. Ich liczba podwoiła się teraz, bo okazało się, że połowa występowała dotąd pod postacią nieruchomych koni. Przybierali bez pośpiechu poprzednie kształty na oczach oszołomionego Ghisteslwchlohma, który dopiero teraz zaczynał sobie zdawać sprawę z ich potęgi. Uścisk jego dłoni spoczywającej na ramieniu Morgona zelżał. Bez żadnego wyraźnego powodu zaszeleściły zarośla i zmiennokształtni zaatakowali.

Fala czarnej sierści i czarnych jak muszle kopyt runęła na nich bezgłośnie z taką szybkością, że Morgon ledwie zdążył zareagować. Wytworzył wokół siebie iluzję nicości, którą zauważyła chyba tylko Raederle; krzyknęła cicho, kiedy chwycił ją za rękę. Coś go uderzyło: końskie kopyto albo rękojeść widmowego miecza. Oscylował przez chwilę na granicy niewidzialności, to pojawiając się, to znikając. Napiął odruchowo mięśnie, przygotowując się na śmiertelny cios. Ale ten nie spadał. Wybiegł umysłem wiele mil naprzód, gdzie drogą toczył się wóz wypełniony tkaninami, prowadzony przez pogwizdującego kupca. Napełnił umysł Raederle tą samą wizją i pociągnął ją tam za sobą.

W następnym momencie leżeli już oboje na dnie dużego krytego wozu, krwawiąc na belę haftowanego płótna.

6

Raederle szlochała. Przyciągnął ją do siebie i próbował uciszyć, ale bez skutku. Słyszał turkot, z jakim koła toczyły się po bitym trakcie, i pogwizdywanie woźnicy stłumione przez oddzielające go bele materiału i plandekę przykrywającą wóz. Na drodze było cicho, nie dochodziły stamtąd żadne odgłosy. Morgona bolała głowa; oparł ją o bele płótna i przymknął powieki. Znowu runęła nań bezgłośnie ciemność. Koło wpadło w jakąś dziurę i wóz się zakołysał. Raederle wyswobodziła się z jego objęć i usiadła. Odgarnęła włosy z oczu.

— Morgonie, on przyszedł po mnie w nocy, a ja byłam boso… nie mogłam nawet uciekać. Myślałam, że to ty. Nie miałam butów na nogach. Nie mogłam… — Urwała nagle i spojrzała na niego jak na zmiennokształtnego. Uniosła rękę do ust, a drugą dotknęła jego twarzy. — Morgonie…

Przesunął dłonią po czole i z pomrukiem zaskoczenia spojrzał na unurzane we krwi palce. Bok twarzy, od skroni do szczęki, piekł jak przypalany ogniem. Bolał go bark; tunika, kiedy jej dotknął, rozpadła się. Świeże, szerokie rozcięcie, jakby zadrapanie ostrym końskim kopytem, ciągnęło się od twarzy, poprzez ramię, aż do połowy klatki piersiowej.

Morgon wyprostował się powoli i popatrzył na plamy krwi, które pozostawił na dnie wozu i pięknych tkaninach kupca. Wzdrygnął się gwałtownie, podciągnął kolana i ukrył w nich twarz.

— Nie zdążyłem uskoczyć. — Przeklinał w duchu swoją opieszałość i naraz usłyszał, że Raederle wstaje. Chwycił ją za przegub i przytrzymał. — Siedź.

— Puść mnie. Poproszę kupca, żeby się zatrzymał. Jak nie puścisz, zacznę krzyczeć.

— Nie. Posłuchaj, Raederle. Posłuchaj mnie! Jesteśmy zaledwie kilka mil na zachód od miejsca, w którym zostaliśmy pojmani. Zmiennokształtni będą nas szukali. Ghisteslwchlohm również, jeśli jeszcze żyje. Musimy uciekać.

— Nie mam nawet butów! A jeśli każesz mi zmienić postać, przeklnę cię. — Znowu dotknęła jego policzka i przełknęła z trudem ślinę. — Morgonie, czy mógłbyś przestać płakać?

— A nie przestałem?

— Nie. — Jej oczy znowu napełniły się łzami. — Wyglądasz jak upiór z Hel. Błagam, pozwól mi poprosić kupca o pomoc.

— Nie.

Wóz zatrzymał się gwałtownie i Morgon jęknął. Podniósł się chwiejnie na nogi, pociągając za sobą Raederle. Między połami plandeki pojawiła się zdumiona twarz kupca.

— Na ślepia wilka-króla, a wyście skąd się tu wzięli? — Odgarnął bardziej plandekę, żeby wpuścić więcej światła. — Patrzcie, coście zrobili z moim haftowanym materiałem! Wiecie, ile on kosztuje? I z białym aksamitem…

Raederle otworzyła usta, żeby mu odpowiedzieć. Morgon chwycił ją za rękę i cisnął swój umysł w przód niczym umocowaną na łańcuchu kotwicę, która znika w odmętach, by szukać na dnie jakiegoś punktu zaczepienia. Znalazł przed sobą spokojny, nasłoneczniony odcinek drogi. Jechał tamtędy tylko jakiś muzyk umilający sobie śpiewem drogę do Lungold. Morgon przytrzymał umysł Raederle i przerywając jej w pół zdania, skierował się na ten śpiew.

Stali na drodze tylko minutę. Śpiewak minął ich, nawet nie zdając sobie z tego sprawy. Niespodziewany wir światła omotał Morgona. Raederle z zadziwiającą zaciekłością póbowała uwolnić swój umysł spod jego kontroli. Wyczuwał jej gniew i panikę. Zerknąwszy na ogromne pokłady mocy, która w niej drzemała, uświadomił sobie, że mogłaby mu się bez trudu wyrwać, gdyby strach nie pozbawiał jej kontroli nad myślami. Jego własne myśli, bezkształtne, otwarte, poszybowały znowu nad drogą, prześlizgując się po umysłach koni, jastrzębia, kruków ucztujących przy wygasłym ognisku. Zaczepieniem dla umysłu Morgona stał się teraz jakiś kmiecy syn, który porzucił ojcowiznę i wyruszył na pociągowej szkapie, by szukać szczęścia w Lungold. Morgon uchwycił się go. Kiedy stanęli w obłoku kurzu wzbitego kopytami oddalającego się konia, Morgon usłyszał własny chrapliwy, zdyszany oddech. Coś smagnęło boleśnie jego umysł. Miał już sparować uderzenie, ale w ostatniej chwili dotarło doń, że to mentalny krzyk Raederle. Uspokoił umysły, jej i swój, i wybiegł myślą dalej w przód.