— Jak sobie życzysz — mruknął po chwili, a potem dorzucił: — Nie wiedziałem, że taki z ciebie uparciuch.
— Taki zakuty świński łeb?
— Taki zakuty świński łeb.
Spojrzała na niego znowu z przekornym uśmieszkiem, a potem przysunęła się bliżej, otoczyła go ramieniem i zwiesiła nogi poza krawędź wieży.
— Kocham cię, Morgonie z Hed. Dokąd wpierw się udamy, opuszczając granice tego kraju? Na Hed?
— Tak. Na Hed… — Wymawiając nazwę rodzimej wyspy, poczuł ucisk w sercu, jak po wypowiedzeniu zaklęcia. — Właściwie, to nie mam po co tam wracać. Ale chcę. Na kilka godzin, w nocy… będzie bezpieczniej. — Pomyślał o morzu, które dzieliło go od domu, i przeszedł go dreszcz. — Nie mogę zabrać cię na morze.
— Na Hel, dlaczego? — żachnęła się.
— To zbyt niebezpieczne.
— Bzdura. Niebezpiecznie jest w Lungold, a udaję się tam z tobą.
— To co innego. Po pierwsze, w Lungold nie umarła żadna z osób, które kochałem. Jak dotąd. Po drugie…
— Morgonie, ja nie umrę na morzu. Podejrzewam, że tak samo jak ogień potrafię też kształtować wodę.
— Ale pewności nie masz. Prawda? — Wyobraził sobie, jak pochłania ją rozkołysana woda, zlewająca się w twarze i ociekające wilgocią, błyszczące postaci, i dorzucił szorstko: — Nie miałabyś nawet czasu się o tym przekonać.
— Morgonie…
— Raederle, byłem na statku, który rozpadł się na morzu na kawałki. Nie chcę narażać w ten sposób twojego życia.
— To moje życie, nie twoje. A poza tym, szukając cię, pływałam statkami z Caithnard do Kyrth i z powrotem, i nic złego mi się nie stało.
— Byłoby lepiej, gdybyś została w Caithnard. Tylko na kilka…
— Nie zostanę w żadnym Caithnard — odparła tonem nie znoszącym sprzeciwu. — Płynę z tobą na Hed. Chcę zobaczyć wyspę, którą tak kochasz. Może kiedyś, kiedy ty wyruszysz w podróż, przyjdzie mi siedzieć w chacie na Hed i czekać na ciebie, łuskając groch, tak jak czekałam już przez blisko dwa lata.
— Nie potrafisz łuskać grochu.
— Owszem, nie potrafię. Ale ty mnie nauczysz.
Ujrzał oczyma wyobraźni siebie, jak chudy, rozczochrany, ze znużoną, pustą twarzą, z wielkim mieczem u boku i wysadzaną gwiazdkami harfą na plecach, siedzi na przyzbie w Akren z misą grochu na kolanach. Parsknął śmiechem. Obserwująca go Raederle też się uśmiechnęła. Wrócił jej dobry humor.
— Od siedmiu dni się nie śmiałeś.
— Wiem. — Otoczył ją ramieniem i znieruchomiał. Wesołość zniknęła z jego oczu. Myślał o Hed, tej bezbronnej, otoczonej morzem wyspie, która nie może liczyć nawet na ochronę ze strony Najwyższego. — Tak bym chciał wzmocnić Hed, żeby nie mogły jej dotknąć żadne niepokoje na kontynencie i żeby pozostawała wolna od strachu.
— Poproś Duaca, żeby dał ci armię.
— Nie śmiem sprowadzać armii na Hed. Byłby to pierwszy krok do katastrofy.
— Zabierz więc ze sobą kilka duchów — podsunęła. — Duac chętnie się ich stąd pozbędzie.
— Duchy. — Morgon oderwał wzrok od odległych lasów i spojrzał na nią dziwnie. — Na Hed.
— Są niewidzialne. Nikt by ich nie atakował, nie widząc, z kim ma do czynienia. — Potrząsnęła z dezaprobatą głową. — Co też ja opowiadam? Wszyscy kmiecie z Hed czuliby się nieswojo, mając świadomość ich obecności.
— Chyba żeby kmiecie o nich nie wiedzieli. — Dłonie nagle mu zgrabiały przeniknięte osobliwym chłodem. — Co też ja opowiadam? — wyszeptał.
Raederle odsunęła się nieco i spojrzała mu w oczy.
— Bierzesz moje słowa na poważnie?
— Chyba… chyba tak. — Nie widział teraz jej twarzy, lecz oblicza umarłych wyrażające pełną frustracji siłę. — Potrafiłbym ich sobie podporządkować. Rozumiem ich… ich gniew, ich żądzę zemsty, ich miłość do ziemi. Mogą zabrać tę miłość i swoją tęsknotę za wojną na Hed… Ale twój ojciec… jak mogę wyrwać cząstkę historii An i powieść ją ku czyhającemu na Hed niebezpieczeństwu? Nie wolno mi igrać w ten sposób z prawem ziemi An.
— Duac da ci na to przyzwolenie. Co zaś do mojego ojca, to prawem ziemi interesuje się tak, jakby sam był duchem. Tylko co z Eliardem, Morgonie?
— Z Eliardem?
— Nie znam go, ale czy on… czy nie wytrąciłaby go trochę z równowagi sprowadzona przez ciebie na Hed armia umarłych?
Morgonowi zamajaczyła przed oczami na wpół zapomniana twarz brata, obecnego ziemwładcy Hed.
— Może trochę — powiedział cicho. — Ale przywykł już pewnie do tego, że co i rusz wytrącam go z równowagi, nawet we śnie. Rzuciłbym mu do stóp własne serce, gdyby to mogło zapewnić jemu i Hed bezpieczeństwo. Podyskutowałbym z nim o tym…
— Jak zareaguje?
— Nie wiem… nie wiem już nawet, czego się po nim spodziewać. — Była to bolesna myśl, myśl drażniąca niezabliźnione rany. Ale nie dał tego po sobie poznać. Wstał z ociąganiem z parapetu wieży.
— Chodźmy. Porozmawiam z Duakiem.
— Bierz ich — powiedział Duac. — Wszystkich.
Zastali go w wielkiej sali, wysłuchującego skarżących się kmieci oraz posłańców od lordów An, których ziemie i życie znalazło się w zagrożeniu na skutek niepokojów i waśni wzniecanych przez umarłych. Kiedy sala wreszcie opustoszała i Morgon mógł przedłożyć swoją prośbę, Duac zrobił wielkie oczy.
— Naprawdę ich chcesz? Morgonie, toż oni zburzą spokój Hed.
— Nie, nie zburzą. Wyjaśnię im, po co tam są…
— Jak? W jaki sposób zamierzasz wyjaśnić cokolwiek umarłym, którzy toczą odwieczne boje na krowich pastwiskach i wiejskich ryneczkach?
— Dam im po prostu to, czego szukają. Przeciwnika. Nie wiem jednak, Duacu, jak wyjaśnię to twemu ojcu.
— Memu ojcu? — Duac rozejrzał się po sali, przesunął wzrokiem po belkach sufitu, a na koniec we wszystkie cztery kąty. — Nigdzie go tu nie widzę. A skoro go nie widzę, to jest pewnie tak zajęty, że nie będzie miał czasu liczyć głów umarłych. Ilu ci potrzeba?
— Tylu, ilu możesz mi dać, szlachetnie urodzonych i rycerzy, w których tli się jeszcze iskierka wyrozumiałości. Będzie im potrzebna do zrozumienia Hed. Rood mógłby mi pomóc… — Urwał nagle, i na policzki Duaca wypłynął rumieniec. — Właśnie, gdzie jest Rood? Od paru dni go nie widziałem.
— Bo od paru dni go tu nie ma. — Duac odchrząknął. — Jakoś tego nie zauważałeś. Bałem się, że zapytasz. Wysłałem go za Dethem.
Morgon milczał. Dźwięk tego imienia cofnął go w czasie o siedem dni, kiedy to stał w tej samej kałuży słonecznego światła i rzucał przed siebie cień na spękaną, kamienną posadzkę.
— Deth — szepnął i wzdrygnął się.
— Kazałem Roodowi sprowadzić tu z powrotem harfistę; dałem mu czternastu zbrojnych. Puściłeś Detha wolno, ale ziemwładcy królestwa mają jeszcze do niego wiele pytań. Pomyślałem sobie, że zatrzymam go tutaj do czasu, kiedy Mistrzowie z Caithnard będą go mogli przesłuchać. Ja wolę się do tego nie zabierać. — Dotknął z wahaniem ręki Morgona. — Nawet byś nie wiedział, że tu jest. Dziwię się tylko, że Rood dotąd nie wrócił.
Bladość ustępowała z wolna z twarzy Morgona.
— Mnie to nie dziwi — powiedział. — Nie zazdroszczę Roodowi tego zadania. Zawrócenie Detha do Anuin nie będzie sprawą prostą. Ten harfista chadza własnymi ścieżkami.
— Zobaczymy.
— Roodowi nie uda się go tu przyprowadzić. Na próżno wysłałeś go w chaos Trzech Prowincji.
— Cóż — westchnął z rezygnacją Duac — lepiej ode mnie znasz harfistę. A Rood ruszyłby za nim, nawet gdybym go o to nie poprosił. On też ma do niego sporo pytań.