Kowal wędrujący drogą od wioski do wioski, podkuwający tam konie i łatający dziurawe kotły, kiwał się sennie na koźle swojego wózka, marząc o piwie. Morgon, podchwytując to marzenie, podążył za nim poprzez upalny poranek. Raederle była dziwnie spokojna. Chciał do niej przemówić, ale bał się, że go to zdekoncentruje. Otworzył znowu umysł i usłyszał śmiech kupców. Wypełnił swoje myśli tym śmiechem i wkrótce słyszeli go już zza pobliskich drzew. Nagle przestał wyczuwać umysł Raederle. Szukał go, zdumiony, po omacku, ale natrafiał tylko na myśli drzew i zwierząt. Nie mógł jej znaleźć sondą swojego umysłu. Koncentracja prysła i ujrzał dziewczynę przed sobą.
Oddychała szybko, cicho i patrzyła nań. Była spięta, gotowa krzyczeć, rzucić się na niego, a może rozpłakać.
— Jeszcze jeden raz — wymamrotał z twarzą tak stężałą, że ledwie mógł poruszać ustami. — Błagam. Byle do rzeki.
Po chwili kiwnęła głową. Dotknął jej dłoni, a potem umysłu. Poszukał w słonecznym blasku spokojnych świadomości: ryb, wody, ptaków, rzecznych stworzeń. Przed nimi pojawiła się rzeka; stali na jej brzegu na okolonej paprociami polance, którą porastała aksamitnie miękka trawa.
Puścił rękę Raederle, padł na czworaki i zaczął pić. Kojący szum wody zagłuszył wrzask, jakim napełniało jego umysł palące słońce. Podniósł wzrok na Raederle, żeby coś powiedzieć. Nie zobaczył jej. Zwalił się na ziemię i zasnął z twarzą w rzece.
Obudził się w środku nocy. Raederle siedziała obok i przyglądała mu się znad małego ogniska. Przez długi czas patrzyli tak na siebie w milczeniu, jakby oglądali własne wspomnienia. W końcu Raederle dotknęła jego policzka. Twarz miała ściągniętą; zauważył w jej oczach coś, czego tam nigdy dotąd nie widział.
Dziwny smutek ścisnął go za gardło.
— Przepraszam — wyszeptał. — Byłem w rozpaczy.
— Nic się nie stało. — Poprawiła mu opatrunek na piersi; w bandażach, którymi miał opasany tors, rozpoznał jej podartą na pasma koszulę. — Znalazłam zioła, którymi świniopaska… to znaczy Nun… leczyła poranione świnie. Mam nadzieję, że tobie też pomogą.
Chwycił ją za dłonie, splótł palce z jej palcami.
— Powiedz to, proszę.
— Nie wiem, co powiedzieć. Nikt dotąd nie próbował zawładnąć moimi myślami. Byłam na ciebie zła, pragnęłam tylko wyzwolić się spod twojego wpływu i wrócić do Anuin. I nagle… uwolniłam się. Zostałam jednak z tobą, bo ty rozumiesz… ty rozumiesz moc. Rozumieją ją również zmiennokształtni, którzy zwą mnie swoją krewniaczką, ale tobie ufam. — Umilkła. Morgon nie spuszczał z niej wzroku. Wydawała mu się jakaś dziwna, falowała w blasku ogniska, masa jej zmierzwionych włosów przypominała zebrane z powierzchni morza wodorosty, skórę miała bladą jak muszla, wyraz jej twarzy zmieniał się niczym światło nad morzem. Odwróciła raptownie głowę. — Nie patrz tak na mnie!
— Przepraszam — powtórzył. — Tak pięknie wyglądasz. Wiesz, jakiej mocy trzeba, żeby wyrwać się spod któregoś z moich zaklęć?
— Wiem. Mocy zmiennokształtnych. A ja ją posiadam.
Patrzył na nią w milczeniu. Przebiegł go zimny dreszcz.
— Są potężni — mruknął po chwili i usiadł, nie zwracając uwagi na ból w barku. — Dlaczego nie wykorzystują tej swojej mocy? Nigdy się nią nie posługują. Już dawno mogli mnie uśmiercić. W Herun zmiennokształtny Corrig mógł mnie zabić we śnie; zamiast tego zdradził się przede mną, grając na harfie. Sprowokował mnie, żebym to ja jego zabił. W Isig… trzech zmiennokształtnych nie zdołało sobie poradzić z jednym kmiecym księciem z Hed, który nigdy wcześniej nie miał w ręku miecza. Czym oni, na Hel, są? Czego ode mnie chcą? Czego chce ode mnie Ghisteslwchlohm?
— Myślisz, że go zabili?
— Nie wiem. Chyba miał na tyle rozumu w głowie, żeby czmychnąć. Jestem zdziwiony, że nie znalazł się razem z nami w tym pierwszym wozie.
— Będą cię szukali w Lungold.
— Wiem. — Morgon przesunął dłonią po twarzy. — Wiem. Może z pomocą czarodziejów uda mi się odciągnąć ich od miasta. Muszę tam szybko dotrzeć. Muszę…
— Wiem. — Raederle odetchnęła głęboko. — Morgonie, naucz mnie przemieniać się w kruka. To przynajmniej postać królów An. A lotem ptaka dotrzemy na miejsce szybciej niż piechotą, a do tego boso.
Uniósł głowę. Po chwili położył się na wznak, pociągając ją za sobą. Chciał coś powiedzieć, ale w głowie miał mętlik.
— Nauczę się grać na harfie — wymruczał w końcu i poczuł, jak Raederle, wtulona w jego pierś, uśmiecha się. Potem wszystkie myśli zbiegły mu się w jedno wspomnienie wabiących dźwięków harfy, dobiegających gdzieś z ciemności. Zdał sobie sprawę, że znowu płacze, dopiero kiedy uniósł rękę do oczu. Raederle milczała, obejmując go lekko.
— Wczoraj w nocy przysiadłem się do Detha nie dlatego, że miałem nadzieję zrozumieć jego postępowanie, ale dlatego, że on mnie tam przyciągnął, że chciał, bym przy nim był — odezwał się długi czas potem, kiedy ognisko już wygasło. — I nie zatrzymał mnie tam grą na harfie ani rozmową, ale czymś na tyle potężnym, że zapomniałem o swoim gniewie. Przyszedłem do niego, bo tego chciał. Chciał mnie zobaczyć, więc przyszedłem. Rozumiesz, o co mi chodzi?
— Ty go kochałeś, Morgonie — wyszeptała Raederle. — To było oczarowanie.
Morgon nie odpowiedział. Przed oczyma stanęła mu nieruchoma, wymizerowaną twarz po drugiej stronie ogniska. Wsłuchał się znowu w milczenie harfisty, z taką intensywnością, że w końcu niemal usłyszał brzmienie zagadek splecionych w swoistą niewidzialną pajęczą sieć w ogromnej, tajemnej grze, która samą śmierć Detha czyniła zagadką. Po jakimś czasie podziałały zioła, którymi Raederle obłożyła mu policzek, i znowu zapadł w sen.
Nazajutrz o świcie nauczył Raederle przyjmowania postaci kruka. Wszedł w jej umysł, znalazł tam głęboko ukryte wyobrażenia kruków, opowieści o nich, wspomnienia, z których istnienia dziewczyna właściwie nie zdawała sobie sprawy: nieodgadnione, kruczoczarne oczy jej ojca, kruki wśród dębów otaczających stada świń Raitha, kruki przewijające się przez karty historii An, padlinożercy, posłańcy, strażnicy kurhanów, ich krakanie przesycone kpiną, gorzkimi ostrzeżeniami, poezją.
— Skąd to wszystko się tam wzięło? — zapytała zdumiona Raederle.
— Te kruki to prawo ziemi An — odparł. — Potęga i serce An. Nic więcej.
Przywołał z jednego z pobliskich drzew zaspanego kruka; ptak usiadł mu na przegubie.
— Potrafisz wejść w mój umysł? Wejrzeć w moje myśli?
— Nie wiem.
— Spróbuj. Nie powinno ci to sprawić trudności.
Otworzył swój umysł przed umysłem kruka i wsysał procesy zachodzące w jego mózgu, dopóki nie zobaczył oczami ptaka swojej zamglonej, bezimiennej twarzy. Pod zeschłymi liśćmi, pod korzeniami drzew usłyszał ruchy, precyzyjne i wyizolowane jak dźwięki fletu. Zaczął rozumieć kruczy język. Zakrakał bardziej z ciekawości niż potrzeby. Poczuł, jak w jego umysł, niczym światło, wnika Raederle. Krtań ścisnęła mu się z zachwytu. Przez chwilę trzy umysły bez lęku, niepewnie, czerpały z siebie nawzajem. Potem kruk zakrakał; jego czarne skrzydła przesłoniły Morgonowi widok. Został w swoim umyśle sam, szukając po omacku tego, co go opuściło. Kruk zatrzepotał skrzydłami i przysiadł mu na ramieniu. Morgon spojrzał mu w oczy.