Uśmiechnął się. Kruk podfrunął nieporadnie w powietrze i chciał usiąść na gałęzi drzewa, ale nie wyszło mu lądowanie. Zamachał rozpaczliwie skrzydłami, ratując się przed upadkiem, i prysła w nim delikatna równowaga pomiędzy instynktem a wiedzą. Przemienił się z powrotem w Raederle.
Oszołomiona i przestraszona, patrzyła z gałęzi na Morgona.
— Przestań się śmiać. Morgonie, fruwałam. Na Hel, ale jak ja stąd teraz zejdę?
— Sfruń.
— Zapomniałam jak!
Podleciał w górę i usiadł na gałęzi obok niej. Tam zmienił znowu postać. Gałąź zatrzeszczała pod ich ciężarem.
— Spadniemy do rzeki! — krzyknęła Raederle. — Morgonie, gałąź się łamie… — Kracząc, wzbiła się w powietrze. Morgon podążył za nią. Mknęli wysoko nad drzewami. Widzieli pod sobą setki mil bezkresnej kniei i drogę, która ją przecinała. Wznosili się i wznosili, aż wozy kupców stały się maleńkimi insektami, które pełzły powoli wąską wstążką kurzu. Zataczając kręgi na tle wschodzącego słońca, zniżyli lot. Ich skrzydła biły w zgodnym rytmie. Wylądowali wśród nadbrzeżnych paproci i powrócili do ludzkich postaci. Popatrzyli na siebie.
— Twoje oczy są pełne skrzydeł — szepnęła Raederle.
— A twoje pełne słońca.
Lecieli pod postaciami kruków przez następne dwa tygodnie. Milczący, złoty las dębowy ciągnął się aż po granice bezdroży. Po jakimś czasie droga skręciła ku północy i przeciskała się teraz przez lasy sosnowe, których ciszy od wieków nic nie mąciło. Pięła się zakosami na brązowe wzgórza, przeprawiała po mostach nad kanionami, dnem których z Jezior Lungold spływały srebrzyste żyłki wody. Lasy ciągnęły się aż po horyzont, ku błękitnej mgiełce gór na zachodnim krańcu bezdroży. Za dnia niebo było bezchmurne, metalicznie niebieskie. W nocy roziskrzało się gwiazdami aż po krawędzie świata. Odgłosy bezdroży, ziemi, skał i prastarego, nieujarzmionego wiatru były zbyt silne, by mógł je przenieść sam dźwięk. Pod nimi zalegała namacalna jak granit cisza. Morgon wyczuwał ją pod skrzydłami, przenikała go do szpiku kości, omywała chłodnym powiewem serce. Z początku uciekał od niej, sprzęgając się z umysłem Raederle i prowadząc z nią osobliwą konwersację w nieartykułowanym języku. Potem cisza zlała się powoli z rytmem jego lotu, a w końcu przeszła w pieśń. Kiedy ledwie już pamiętał swój język, a Raederle postrzegał jako ciemny, wyrzeźbiony wiatrem kształt, bezkresne lasy rozstąpiły się pod nimi. W oddali, nad brzegiem pierwszego z Jezior Lungold, rozpościerało się wielkie, założone przez Ghisteslwchlohma miasto, połyskujące w ostatnich promieniach zachodzącego słońca miedzią, brązem i złotem.
Dwa zmęczone kruki dolatywały wreszcie do celu swej podróży. Las na obrzeżach miasta wykarczowano na wiele mil, by zrobić miejsce pod pola uprawne, pastwiska i ogrody. Chłodną woń sosen zastąpił drażniący krucze zmysły Morgona zapach zaoranej ziemi i ziarna. Droga Kupców, poszatkowana na ostatniej mili mozaiką cieni, docierała do głównej bramy miasta i tam się urywała. Brama miała formę smukłego, strzelistego łuku z białego kamienia, w którym osadzono wierzeje z ciemnej polerowanej dębiny. Miasto otaczał imponujący mur obronny — gruby, wzmocniony potężnymi przyporami z potężnych belek i kamieni, wznoszący się wysoko ponad dachy rozsianych pod nim budynków. W murze tym widniały mniejsze bramy, do których dochodziły powstałe później uliczki podgrodzia. Wokół miasta, a nawet na szczycie samych murów wyrosły domy i warsztaty, tak jakby ich budowniczowie dawno zapomnieli o trwodze, która przed siedmioma wiekami kazała mieszkańcom wznieść te umocnienia.
Kruki usiadły na łuku głównej bramy. Same podwoje z grubych dębowych bali wzmocnionych okuciami z brązu wyglądały tak, jakby od stuleci ich nie zamykano. Na masywnych zawiasach uwiły sobie gniazda ptaki. Zaraz za murami rozbiegał się na wszystkie strony labirynt brukowanych kocimi łbami uliczek, wzdłuż których ciągnęły się jaskrawo pomalowane gospody, hale targowe, sklepiki przekupniów i rzemieślników; w oknach mieszkań wietrzyła się pościel, z parapetów zwisały girlandy kwiatów. Morgon sięgnął kruczym wzrokiem ponad dachami domów i kominami ku północnym krańcom miasta. Tafla jeziora zdawała się płonąć w promieniach zachodzącego słońca, można było odnieść wrażenie, że setki łodzi rybackich cumujących w przystani kołyszą się na morzu ognia.
Morgon sfrunął na ziemię, między otwarte skrzydło bramy i mur, i tam zmienił postać. Raederle poszła za jego przykładem. Popatrzyli na siebie. Twarze mieli wychudłe, napiętnowane dzikością i ciszą bezdroży, ledwie siebie poznawali. Po chwili Morgon otoczył Raederle ramieniem i pocałował ją nieśmiało. Twarz dziewczyny zaczęła nabierać rumieńców.
— Co my, na Hel, uczyniliśmy? — wyszeptała. — Morgonie, mam wrażenie, że śniłam przez sto lat.
— To były tylko dwa tygodnie. Jesteśmy w Lungold.
— Wracajmy do domu. — Coś dziwnego pojawiło się w jej oczach. — Co my jedliśmy?
— Mniejsza z tym. — Nadstawił ucha. Ruch prawie ustał; usłyszał tylko samotnego jeźdźca, który zdążał przed zmierzchem do miasta. Morgon wziął Raederle za rękę. — Chodźmy.
— Dokąd?
— Nie czujesz tej woni? Błąka się gdzieś po obrzeżach mojej świadomości. To zapach mocy…
I ruszył krętymi uliczkami śladem tego zapachu. Była pora wieczerzy i miasto przycichło; od kuszących aromatów, które wypływały z mijanych gospod, burczało obojgu w brzuchach. Nie mieli jednak pieniędzy, a postrzępione odzienie Morgona i bose stopy Raederle upodabniały ich do żebraków. Promieniowanie rozkładającej się, źle użytej mocy ciągnęło Morgona w stronę serca miasta. Szli pnącą się pod górę szeroką ulicą, szpalerem eleganckich sklepów i wystawnych kupieckich kamienic. Im bardziej zbliżali się do szczytu wzniesienia, tym mniej mijali bogatych domów. Pod samym szczytem wszystkie biegnące ku niemu uliczki urywały się nagle. Na ogromnym, zrytym rozpadlinami placu stały ruiny starożytnej szkoły czarodziejów. Wypalona skorupa budowli lśniła w blasku gasnącego dnia.
Morgon zatrzymał się. Na widok tego zwału gruzów, którego nigdy wcześniej nie widział i nie chciał zobaczyć, odezwała się w nim jakaś stara tęsknota.
— Nic dziwnego, że tu ściągają — wymruczał z niedowierzaniem. — Coś pięknego…
W ogromnych, na wpół zrujnowanych salach — jednej bez ścian, innej bez stropu — zachowały się nadal ślady bogactwa królestwa. W powybijanych oknach tkwiły jeszcze resztki oprawnych w złoto szybek o barwach klejnotów. Osmalone wewnętrzne ściany pokrywały pozostałości dębowych i cedrowych boazerii. Na porozrzucanych po posadzce belkach widniały miedziane i brązowe okucia. Wysokie, zakończone łukowato okna, przez które przeświecały smugi odbitego światła, stwarzały iluzję spokoju, która działała kojąco na przyciągane przez szkołę niespokojne umysły. Choć upłynęło już siedem wieków, Morgon czuł tę iluzję i intencję: zgromadzenie w jednym miejscu najpotężniejszych umysłów królestwa, by dzieliły się tu wiedzą, prowadziły badania i ujarzmiały swą moc. Dziwna tęsknota znowu ścisnęła mu serce; nie potrafił jej wytłumaczyć. Stał zapatrzony w ruiny zniszczonej szkoły, dopóki nie poczuł na ramieniu dłoni Raederle.