— Co ci jest? — spytała.
— Sam nie wiem. Chciałbym… chciałbym tu studiować. Jedyna moc, jaką znam, to moc Ghisteslwchlohma.
— Czarodzieje ci pomogą — powiedziała bez przekonania.
Spojrzał na nią.
— Zrobisz coś dla mnie? Wróć do postaci kruka. Wezmę cię na ramię i przeszukam te ruiny. Mogą tam czyhać na intruzów rozmaite pułapki albo zaklęcia.
Raederle kiwnęła ze znużeniem głową i bez komentarza zmieniła postać. Potem usiadła Morgonowi na barku i ten wkroczył na teren szkoły. Nie rosło tam ani jedno drzewo. Tu i ówdzie, wśród zrytej, spalonej ziemi, żółciła się kępka suchej, rachitycznej trawy. Potrzaskane kamienie leżały tam, gdzie upadły, głęboko w nich płonęło wciąż wspomnienie mocy. Od wieków nikt tu niczego nie tknął. Morgon czuł to, zbliżając się do gmachu szkoły. Nad całym zgromadzonym tu bogactwem wisiało, niczym ostrzeżenie, straszne wrażenie destrukcji. Cicho, z otwartym umysłem, węsząc, wśliznął się do budowli.
W salach było coś znajomego. Pod zawalonymi ścianami znajdywał głównie zmiażdżone kości. Gromadziły się wokół niego niczym widma wspomnienia nadziei, albo energii, albo rozpaczy. Zaczynał się pocić pod naporem wizji stoczonej tu zaciętej, beznadziejnej bitwy. Wsunąwszy się do wielkiej, kolistej sali, usytuowanej w samym środku budowli, poczuł tętniące wciąż w ścianach wibracje straszliwej eksplozji nienawiści i desperacji. Z gardła kruka wydobył się chrapliwy skrzek; jeszcze mocniej wpił się szponami w ramię Morgona. Morgon szedł między zaściełającymi posadzkę szczątkami sufitu, zmierzając do rozbitych, ledwie trzymających się na zawiasach drzwi po drugiej stronie sali. Prowadziły do ogromnej biblioteki. Po podłodze walały się tu opalone strzępy bezcennych starożytnych ksiąg o magii. Szalejący wśród półek ogień strawił wszystko, pozostawiając tylko grzbiety i spalone resztki przechowywanych w bibliotece dzieł. W pomieszczeniu unosił się nadal swąd spalonej skóry, jakby powietrze nie drgnęło tu od siedmiu wieków.
Morgon mijał kolejne puste sale. W jednej natrafił na zakrzepłe kałuże stopionego złota, srebra i innych cennych metali, oraz na okruchy potrzaskanych klejnotów, które niegdyś służyły studentom za pomoce naukowe; w innej znalazł połamane kości małych zwierząt. W jeszcze innej łóżka; w jednym z nich, pod kołdrą leżał skulony szkielet dziecka. Morgon zawrócił i wymacując sobie drogę w ciemnościach, wydostał się przez rozpękniętą ścianę w zapadający wieczór. Ale i tu powietrze wypełniały bezgłośne krzyki, a ziemia pod jego stopami była martwa.
Przysiadł na kupie kamieni wyrwanych z narożnika budowli. Z nagiego szczytu wzgórza roztaczał się widok na mrowie dachów, ciągnące się aż po zmurszałe mury miasta. Wszystkie były kryte drewnem. Morgon wyobraził sobie pożar rozprzestrzeniający się po tych dachach na całe miasto, trawiący pola uprawne i sady, mknący brzegiem jeziora ku lasom pod bezchmurnym letnim niebem, nie dającym nadziei na deszcz, który mógłby stłumić pożogę. Podparł głowę pięściami.
— Co ja tu, na Hel, robię? — wyszeptał. — On już raz zniszczył Lungold; teraz zniszczymy je pospołu. Czarodzieje nie wracają tutaj, by stawić mu czoło; wracają, by zginąć.
Kruk zaskrzeczał. Morgon wstał i spojrzał znowu na ogromne ruiny rysujące się ponuro na tle wieczornego nieba. Węsząc umysłem, natrafiał tylko na wspomnienia. Nasłuchując, odbierał tylko echa przeklinanego bezgłośnie od wieków imienia. Przygarbił się.
— Jeśli tu są, to dobrze się ukryli… nie wiem, jak ich szukać.
Poprzez kruczy umysł przebił się na moment głos Raederle wygłaszającej krótki komentarz. Morgon odwrócił głowę i spojrzał w czarne, bystre oko ptaka.
— Tak. Wiem, że potrafię ich znaleźć. Jestem w stanie przejrzeć ich iluzje i przełamać zaklęcia. Ale widzisz, Raederle… to wielcy czarodzieje. Dochodzili do swojej mocy ciekawością, dyscypliną, uczciwością… może nawet czerpali z tego przyjemność. Nie zdobyli jej, wrzeszcząc w korzeniach Góry Erlenstar. Nigdy nie majstrowali przy prawie ziemi ani nie tropili jakiegoś harfisty z jednego końca królestwa w drugi z zamiarem pozbawienia go życia. Mogą uznać, że przydam im się tutaj, walcząc po ich stronie, ale nie jestem pewien, czy obdarzą mnie zaufaniem… — Kruk milczał; Morgon pogładził go palcem po piersi. — Wiem. Jest tylko jeden sposób, żeby się o tym przekonać.
Wrócił w ruiny. Tym razem otworzył się całkowicie na kipiel destrukcji i zetlałe wspomnienia o zapomnianym pokoju. Jego umysł niczym wielofasetkowy klejnot odbijał wszystkie odcienie unoszącej się tu mocy, która promieniowała ze spękanych kamieni, z ocalałej stronicy księgi zaklęć, z przeróżnych starodawnych przedmiotów, które znajdował przy zabitych: z pierścieni, z dziwnie rzeźbionych lasek, z kryształów, w których zastygło światło, ze szkieletów skrzydlatych zwierząt, których nazw nie znał. Sortował wszelkie poziomy mocy i odnajdywał źródło każdego. Śledząc tlący się płomyk, aż do jego zarzewia ukrytego głęboko w kałuży stopionego żelaza, spowodował przypadkowo detonację i stwierdził, że samo żelazo jest jakąś istotną cząstką wiedzy. Wybuch wyrzucił kruka na sześć stóp w powietrze i wstrząsnął sufitem, z którego posypały się kamienie. Wtopił się odruchowo w jego siłę, nie próbując nawet z nią walczyć; kruk, kracząc nerwowo, patrzył, jak powraca do swojej postaci, wyłaniając się stopniowo z kamienia, w który cisnął go podmuch. Morgon wziął ptaka w dłonie i uspokoił. Był oszołomiony finezyjnością starożytnej sztuki czarodziejskiej. Czegokolwiek dotknął umysłem — drewna, szkła, złota, pergaminu, kości — natrafiał tam na iskierkę mocy. Kiedy się ściemniło, rozświetlił na srebrno belkę podtrzymującą strop i dalej cierpliwie, wnikliwie prowadził swoją eksplorację. Wreszcie, około północy, kiedy siedzący mu na ramieniu kruk już drzemał, natrafił umysłem na drzwi, które nie istniały.
Była to potężna iluzja; patrzył już wcześniej na te drzwi i niczego przez nie nie zobaczył, nie skusiło go też, żeby je otworzyć. Były z grubego, okutego żelazem dębu, chronione masywnymi sztabami i zaryglowane. Żeby je otworzyć, musiałby się wpierw przebić przez zwały pokruszonych kamieni i nadpalonych belek. Ściana wokół drzwi była zburzona niemal do samej posadzki; wydawało się, że rygle tkwią w powietrzu. Ale te drzwi zostały w jakimś celu stworzone z żywej mocy. Przelazł przez rumowisko i przyłożył do nich dłoń. Czyjś umysł zagrodził mu drogę, omamił zmysł dotyku wrażeniem drewnianej powierzchni pod palcami. Morgon zawahał się, po raz kolejny oszołomiony potęgą własnej mocy. Potem postąpił krok, stając się na moment stoczonym przez robactwo dębem, zardzewiałymi ryglami i mocą, która je tam wyczarowała.
Otoczyły go ciemności. Zaczął zstępować szybko po prowadzących pod ziemię schodach. Iluzja wysuszonego piasku zasłaniała stopnie przed jego wzrokiem. Płomień pochodni chwiał się i coraz bardziej kurczył. Po chwili Morgon odgadł, jaka siła go tłumi. Podsycił i ustabilizował płomień siłą umysłu.
Starte stopnie opadały stromo wąskimi schodami. Dotarł do ich krańca i stanął przed ślepą, nieprzeniknioną ścianą ciemności; w nozdrza uderzyła go woń gnijącego drewna i wilgotnych kamieni. Podsycił płomień pochodni; jej blask wyłowił z mroku fragment jakiejś ogromnej pustki. Morgona przeszedł zimny dreszcz. Kruk zaskrzeczał cicho. Morgon, czując, że ptak zaczyna zmieniać postać, pokręcił głową. Kruk ukrył łepek w jego włosach. Morgon zaczął podsycać coraz bardziej płomień pochodni, wypatrując kresu rozciągającej się przed nim mrocznej otchłani, i nagle coś wsączyło się w jego myśli. Wyczuł gdzieś blisko moc nie mającą nic wspólnego z ogromną podziemną pustką. Zaintrygowany, zaczął podejrzewać, iż ta pustka jest iluzją.