— Strażniczka?
— Jedna ze strażniczek morgoli. Morgola przydzieliła je nam łaskawie do ochrony.
— To morgola jeszcze tu jest?
— Nie. Przez długi czas była głucha na nasze rady i nie chciała stąd odejść, aż naraz, przed mniej więcej dwoma tygodniami, bez słowa wyjaśnienia ruszyła w drogę powrotną do Herun. — Czarodziej uniósł rękę i wyciągnął z mroku zapaloną pochodnię. — Chodź. Wskażę ci drogę.
Morgon podążył w milczeniu za Iffem przez jego iluzję. Minęli kilka zrujnowanych sal i zeszli po kamiennych schodkach do kuchni. Aromat mięsiwa stygnącego nad dogasającym paleniskiem sprawił, że Morgonowi zaburczało w brzuchu. Usiadł przy długim, na wpół zwęglonym stole, a Iff znalazł dla niego nóż i jakieś wyszczerbione naczynia.
— Masz tu wino, chleb, ser, owoce… strażniczki dobrze o nas dbają. — Zawiesił głos i wygładził piórko na skrzydle kruka. — Morgonie — podjął cichym głosem — nie mam, co prawda, pojęcia, co przyniesie świt. Ale gdybyś nie zdecydował się tu przybyć, czekałaby nas pewna śmierć. Ta ślepa nadzieja, która utrzymywała nas przy życiu przez ostatnie siedem wieków, musiała mieć korzenie w tobie. Ty może lękasz się robić sobie nadzieje, ale ja nie. — Przyłożył na chwilę dłoń do przeciętego szramą policzka Morgona. — Dziękuję ci, że tu jesteś. — Wyprostował się. — Zostawiam cię teraz samego; my pracujemy nocami i rzadko sypiamy. Gdybyś nas potrzebował, zawołaj. — Wrzucił pochodnię do paleniska i wyszedł z kuchni.
Morgon wpatrywał się przez jakiś czas w stół, w nieruchomy cień kruka na zwęglonym blacie. W końcu otrząsnął się z zadumy i zawołał ptaka po imieniu. Kruk szykował się najwyraźniej do zmiany postaci; rozpościerał właśnie skrzydła, by sfrunąć z jego ramienia. I w tym momencie otworzyły się drzwi prowadzące na zewnątrz. Do kuchni weszła strażniczka: młoda, ciemnowłosa kobieta, tak znajoma, a jednocześnie nieznajoma, że Morgon oniemiał. Przeszła kilka kroków i dopiero wtedy go zauważyła. Zatrzymała się jak wryta pośrodku kuchni, patrząc nań bez zmrużenia powieki. Po chwili z trudem przełknęła ślinę.
— Morgon? — wykrztusiła. Morgon wstał.
— Lyra. — Wydoroślała; była teraz wyższa i nabrała ciała, co podkreślała krótka, ciemna tunika. Z twarzy przypominała mu dziewczynę, której obraz nosił w pamięci, a jednocześnie morgolę. Widząc, że dziewczyna stoi jak sparaliżowana, podniósł się od stołu i sam ruszył w jej kierunku. Zbliżając się, zauważył, że dłoń Lyry mocniej zaciska się na włóczni.
— To naprawdę ja — powiedział, zatrzymując się w pół kroku.
— Wiem. — Znowu z trudem przełknęła ślinę. W jej ciemnych oczach wciąż malowało się zaskoczenie. — Jak… jak dostałeś się do miasta? Nikt nie widział, żebyś przekraczał bramę.
— Trzymacie straże na murach? Kiwnęła sztywno głową.
— Miasto nie ma żadnych innych obrońców. Dlatego morgola posłała po nas.
— Po ciebie? Swoją ziemdziedziczkę?
Zadarła dumnie bródkę w geście, który tak dobrze pamiętał.
— Zostałam tu w określonym celu. — Ruszyła powoli w stronę Morgona. Jej twarz w blasku paleniska zmieniła wyraz. Objęła go i wtuliła twarz w jego ramię. Usłyszał za sobą stukot upadającej na posadzkę włóczni. Przytulił mocno dziewczynę i poczuł orzeźwiający powiew jej czystego, dumnego umysłu. Oderwała się w końcu odeń i cofnęła o krok. Uniosła brwi na widok blizn na jego twarzy.
— Niebezpiecznie poruszać się Drogą Kupców bez eskorty. Szukałyśmy cię z Raederle zeszłej wiosny, ale zawsze byłeś o krok przed nami.
— Wiem.
— Nic dziwnego, że strażniczki cię nie poznały. Wyglądasz… wyglądasz jak… — Dopiero teraz dostrzegła na jego ramieniu kruka. Ptak siedział nieruchomo, popatrując na nią spod włosów Morgona. — Czy to… czy to Mathom?
— To on tu jest?
— Był przez jakiś czas. Tak samo Har, ale czarodzieje przekonali obu, że powinni wracać do domów.
Morgon zacisnął dłonie na ramionach Lyry.
— Har? — zapytał z niedowierzaniem. — Na Hel, a jego co tu sprowadziło?
— Chciał ci pomóc. Mieszkał z morgolą w jej obozie pod Lungold, dopóki czarodzieje nie wyperswadowali mu, że powinien stąd odejść.
— Są pewni, że odszedł? Czy sprawdzili umysł każdego niebieskookiego wilka wałęsającego się pod Lungold?
— Nie wiem.
— Posłuchaj, Lyro, nadciągają zmiennokształtni. Wiedzą, że mnie tu znajdą.
Lyra ściągnęła brwi.
— Morgolą kazała nam przywieźć zapas broni dla kupców; w mieście niewiele jej mieli. Ale kupcy, Morgonie, to nie wojownicy. Podczas szturmu mury rozkruszą się jak suchy chleb. Mam tu dwieście strażniczek…
— Znowu ściągnęła bezradnie brwi i znowu wydała się Morgonowi bardzo młoda. — Wiesz może, czym oni są? Ci zmiennokształtni?
— Nie. — Zauważył w oczach Lyry coś, czego wcześniej tam nie widywał: pierwszy przejaw lęku. — Czemu pytasz?
— Słyszałeś ostatnie wieści z Ymris? — Nie.
Lyra wzięła głęboki oddech.
— Heureu Ymris stracił Wichrową Równinę. W jedno popołudnie. Przez wiele miesięcy powstrzymywał rebeliancką armię na skraju równiny. Lord Umber i Marcher zebrali armię, by zepchnąć rebeliantów z powrotem do morza. Miała dotrzeć na Wichrową Równinę w ciągu dwóch dni. Ale nagle, od Meremont i Tor runęła na Wichrową Równinę armia tak liczna, że o istnieniu podobnej nikt jeszcze nie słyszał. Ludzie, którzy uszli z życiem, przysięgali, że widzieli w jej szeregach tych, których już wcześniej zabili. Wśród ocalałych był pewien handlarz koni. Uciekł z niedobitkami do Rhun, a stamtąd przedostał się do Lungold. Opowiadał… opowiadał, że równina to teraz koszmarne pobojowisko usłane niepogrzebanymi ciałami. I od tamtego dnia słuch zaginął po Heureu Ymrisie.
Morgon poruszył bezgłośnie ustami.
— Poległ?
— Astrin Ymris twierdzi, że nie. Ale nawet on nie potrafi odnaleźć króla. Morgonie, jeśli muszę stawić czoło zmiennokształtnym na czele dwustu strażniczek, uczynię to bez wahania. Ale gdybyś potrafił mi tylko powiedzieć, przeciwko czemu walczymy…?
— Nie wiem tego. — Poczuł na ramieniu szpony kruka, które przebiły tunikę. — Ta bitwa odbędzie się poza granicami miasta. Nie przybyłem tutaj, żeby po raz drugi zniszczyć Lungold. Nie będę tu czekał na zmiennokształtnych.
— A gdzie na nich zaczekasz?
— W lesie, na szczycie góry. Gdziekolwiek, byle nie tu.
— Idę z tobą — oświadczyła.
— Nie. To wykluczone…
— Moje strażniczki mogą zostać tutaj na wypadek, gdyby trzeba było bronić miasta. Ale ja idę z tobą. To sprawa honoru.
Morgon popatrzył na nią spod przymrużonych powiek. Nie odwróciła wzroku.
— Czyżbyś złożyła jakiś ślub? — zapytał.
— Nie. Ja nie składam żadnych ślubów. Po prostu podejmuję decyzje. Tę podjęłam jeszcze w Caerweddin, kiedy dowiedziałam się, że utraciłeś ziemwładztwo Hed, ale żyjesz. Wiedziałam, co znaczyło dla ciebie to ziemwładztwo, bo pamiętałam jeszcze, jak podczas swojej bytności w Herun opowiadałeś o Hed. Tym razem będziesz miał eskortę.
— Lyro. Ja mam eskortę. Złożoną z pięciu czarodziejów.
— I ze mnie.
— Nie. Ty jesteś ziemdziedziczką Herun. Ani mi w głowie odwożenie morgoli do Miasta Korony twojego ciała.
Uwolniła się z jego rąk szybkim, zwinnym zwodem i został z dłońmi zaciśniętymi na pustym powietrzu. Schyliła się po włócznię i stanęła z nią na baczność.
— Morgonie — powiedziała cicho. — Ja już zdecydowałam. Ty walczysz czarami, ja swoją włócznią. Tylko tak potrafię. Albo podejmę tę walkę tutaj, albo za jakiś czas będę zmuszona toczyć ją w Herun. Będę przy tobie, kiedy znowu spotkasz Ghisteslwchlohma. — Odwróciła się i wtedy przypomniało jej się, po co tu przyszła. Wyjęła z uchwytu pochodnię i wsunęła ją w ogień. — Idę sprawdzić teren. Potem wrócę i będę czuwała przy tobie aż do świtu.