Выбрать главу

— Dobrze. I tak na razie nie mam nic lepszego do roboty.

Lyra cmoknęła go w policzek.

— Raederle, gdziekolwiek jest, z pewnością myśli teraz o tobie. Wróci.

Morgon otworzył usta, żeby coś powiedzieć, ale Lyra już wyswobodziła się z jego uścisku i odwracając głowę, rzuciła sucho:

— No to zabieraj się do naprawy tego muru. Wiele godzin zeszło mu na tej pracy. Starał się nie myśleć. Nie zwracając uwagi na przechodzących ludzi — na kmieci i przekupniów spozierających nań podejrzliwie, na kupców, którzy go rozpoznawali — stał z rękami i policzkiem przyciśniętymi do starodawnego muru. Wtapiał się umysłem w jego ciężkie milczenie, dopóki nie wyczuł słabości, z jaką wspierał się o przypory. Wytworzył w sklepionej bramie iluzję kamienia, podparł go umysłem. Okrążał tak miasto w asyście miejskich uliczników. Deptali mu po piętach, obserwując z zachwytem jego pracę, dziwując się kamieniom, które wywoływał dłońmi z niebytu. Późnym popołudniem, przyłożywszy spocony policzek do filaru bramy, wyczuł obcą moc. Przymknął oczy i zapadł w ciszę, której nauczył się od muru. Przez długi czas, wnikając umysłem głęboko w kamienie, nie słyszał nic, prócz sporadycznych szmerów, z jakimi przemieszczały się drobinki murarskiej zaprawy. W końcu, na nagrzanej słońcem powierzchni zewnętrznego muru wyczuł napierającą nań pierwotną moc. Dotknął jej ostrożnie myślami. Była to siła czerpana z samej ziemi, skierowana na najsłabszy punkt. Wycofał się powoli, zafascynowany.

Ktoś stał za nim, wołając go raz po raz po imieniu. Odwrócił się i zobaczył jedną ze strażniczek morgoli w towarzystwie rudego mężczyzny w kolczudze narzuconej na skórzany kaftan. Śniada twarz strażniczki była zlana potem, dziewczyna wyglądała na tak samo zmęczoną jak on. Głos miała gruby, ale dziwnie miły dla ucha.

— Jestem Goh, panie. A to Teril Umber, syn Wielkiego Lorda Rorka Umbera z Ymris. Pozwoliłam sobie przyprowadzić do miasta wojowników pod jego wodzą. — Jej głos i oczy zdradzały napięcie. Morgon przyjrzał się bez słowa mężczyźnie. Był młody, ale wyraźnie zaprawiony w bojach i znużony. Skłonił się dwornie Morgonowi nieświadom jego podejrzliwości.

— Panie, Heureu Ymris wysłał nas tutaj, jak się okazuje, na dzień przed… przed utratą Wichrowej Równiny, o czym się właśnie dowiedziałem od ziemdziedziczki morgoli.

— Czy twój ojciec był na Wichrowej Równinie? — spytał szorstko Morgon. — Pamiętam go.

Teril Umber kiwnął głową.

— Był. Ale nie wiem, czy przeżył. — Wyprostował się i wypiął pierś okrytą zakurzoną kolczugą. — Ale wracając do tematu, król niepokoił się o przebywających tutaj bezbronnych kupców; kiedyś sam pływał na kupieckich statkach. I postanowił oddać do waszej dyspozycji tylu ludzi, ilu był w stanie. Jest nas stu pięćdziesięciu. Mamy wesprzeć morgolę w strzeżeniu i obronie miasta, gdyby zaszła taka konieczność.

Morgon kiwnął głową. Ta szczupła, spocona, zarośnięta twarz była raczej poza wszelkim podejrzeniem.

— Mam nadzieję, że nie zajdzie — powiedział. — To wspaniałomyślny gest ze strony króla, że was tu przysłał.

— Owszem.

— Przykro mi z powodu twojego ojca. Mile go wspominam.

— Opowiadał o tobie… — Młodzieniec potrząsnął głową i przeczesał palcami płomieniste włosy. — Potrafi wychodzić obronną ręką z najgorszych opałów — powiedział bez przekonania. — No nic, naradzę się lepiej z Lyrą, jak rozmieścić moich ludzi, bo wkrótce zapadnie zmierzch.

Morgon spojrzał na Goh. Ulga na jej twarz świadczyła, jak dziewczyna niepokoiła się o wynik tej rozmowy.

— Przekaż Lyrze — powiedział cicho — że prawie już skończyłem z murem.

— Dobrze, panie.

— Dziękuję ci.

Kiwnęła nieznacznie głową i uśmiechnęła się.

— Do usług, panie.

W miarę, jak jego praca nad murem dobiegała końca, czuł się coraz wyraźniej otoczony obcą mocą. Tajemniczy czarodziej, pracujący wraz z nim po drugiej stronie muru, prostował kamienie, zanim on się nimi zajął, łatał wyrwy szarymi, ziarnistymi iluzjami, uszczelniał swoją mocą pęknięcia w murze. Mury nie wyglądały już tak, jakby za chwilę miały runąć. Stały znowu pewnie, połatane, solidnie wzmocnione, otaczając zwartym kręgiem miasto i rzucając wyzwanie każdemu, kto chciałby je sforsować.

Morgon uszczelnił siłą woli ostatnie pęknięcie i zakrywając dłońmi twarz, oparł się zmęczony o mur. Czuł zmierzch nadciągający od pól. Nieruchomość ostatnich chwil przed zachodem słońca, spokojne, senne trele ptaków przypomniały mu Hed. Do rzeczywistości przywołało go odległe krakanie kruka. Oderwał się od muru i wszedł w jedną z dwóch frontowych bram, które pozostawił otwarte. W głębi łukowato sklepionej bramy stał jakiś mężczyzna z krukiem na ramieniu.

Był to wysoki starzec o krótko przyciętych, siwych włosach i pobliźnionym, surowym obliczu. Przemawiał do kruka w kruczym języku; Morgon coś niecoś z tego rozumiał. Odpowiedź kruka sprawiła, że lżej zrobiło mu się na duszy. Ruszył szybko w stronę tej osobliwej pary. Jego czujność usypiała wielka moc czarodzieja i kurtuazja, z jaką zwracał się do Raederle.

Zanim jednak do nich dotarł, czarodziej urwał w pół zdania i wyrzucił kruka w powietrze. Krzyknął do ptaka coś, czego Morgon nie zrozumiał. Potem zniknął. Zaskoczony tym Morgon obejrzał się i zamarł. Drogą Kupców bezgłośnie, niepowstrzymanie podpełzał do miasta cień. Była to fala jeźdźców barwy wieczornego nieba. Zanim otrząsnął się z pierwszego szoku, bramę, w której stał, zalało oślepiające złociste światło. Mury zadygotały; falujące kamienie z pomrukiem strząsnęły z siebie impet mocy i ta runęła na ulicę, wyrywając z niej kocie łby i ciskając Morgona na kolana. Podźwignął się z klęczek i odwrócił.

Serce miasta płonęło.

8

Kiedy wślizgiwał się z powrotem do miasta, dwaj ymriscy wojownicy zamykali już z mozołem zbite z dębowych bali podwoje bramy. Nie ruszane od wieków zawiasy stawiały zacięty opór, skrzypiały przeraźliwie, sypały się z nich płaty rdzy. Morgon zatrzasnął bramę wysiłkiem woli, który omal nie pozbawił go życia. Znajomy, śmiercionośny umysł, wykrył z oddali ten rozbłysk mocy i uchwycił się go. Mrok przed Morgonem rozpruła niebiesko-biała błyskawica. Zastygł oczarowany szybkością i pięknem tego zjawiska. Nagle odniósł wrażenie, że jego kości rozlatują się na wszystkie strony, a umysł jarzy się niczym gwiazda. Namacał za sobą jakiś kamień i przelał w niego swoje myśli, a sam znieruchomiał z umysłem czystym jak niezapisana karta. Moc wycofała się. Pozbierał swoje kości z nocy i odetchnął z ulgą, uświadamiając sobie, że nadal żyje. Jeden z wojowników pomógł mu wstać. Miał zakrwawioną twarz. Jego towarzysz nie żył. — Panie…

— Nic mi nie jest. — Wyrzucił swe myśli z momentu czasu, w którym aktualnie stał. Kiedy noc rozdarł kolejny rozbłysk energii, odskoczył w inny moment i znalazł się w pobliżu płonącej szkoły. Uliczkami, w kierunku głównej bramy, biegli ludzie: strażniczki i zbrojni ymriscy wojownicy, a za nimi przekupnie, kupcy i rybacy wymachujący mieczami z rozgorączkowaną, nieporadną determinacją. Przed ruinami szkoły stały dzieci zahipnotyzowane grą światła. Ich buzie stawały się to czerwone, to złote, to purpurowe. I nagle rozprysła się ściana budynku za nimi, a w ich stronę, zataczając w powietrzu świetliste łuki, poleciały gorejące kamienie. Dzieci rozpierzchły się z piskiem. Morgon wydobył z pamięci wspomnienie struktury energii i nakarmił je mocą, z której zasobów nigdy dotąd nie czerpał. Narastała w nim, pożerając wszelkie myśli i wewnętrzne ruchy, aż wreszcie wyrwała się na zewnątrz, brzęcząc piskliwym, groźnym językiem. Śmignęła świetlistą smugą w stronę źródła mocy ukrytego w ścianach budynku, zniknęła w nich, ale nie eksplodowała. W chwilę później wystrzeliła stamtąd z powrotem i z tą samą śmiercionośną zaciekłością pomknęła wprost na Morgona. Przez ułamek sekundy patrzył z niedowierzaniem, potem otworzył umysł i wchłonął ją znowu w siebie. Zapadła się w zalegającą w nim ciemność. Nie zdążył mrugnąć, kiedy z budynku trysnął rozbłysk światła i ognia, który wstrząsnął do głębi jego bezbronnym umysłem. Oślepiony, pozbawiony tchu, runął na wznak na kocie łby. Kolejny strumień energii przygniótł go do bruku. Uwolnił swoją świadomość. Wlała się w szpary między brukowcami i wsiąkła w ciemną cichą ziemię pod spodem. Nieopodal rozprysł się kawałek kamienia. Odłamek rozciął mu policzek, ale nawet tego nie poczuł. Z ciałem zakotwiczonym do ziemi zaczął czerpać z żyjących w niej niemych, bezokich stworzeń ciszę, która miała go osłonić. Tkał nieruchomość z kretów, robaków i glist, z bladych korzeni traw, i oplatał nią swój umysł. Kiedy podniósł się w końcu, świat dookoła wydał mu się ciemny, nakrapiany maleńkimi, bezgłośnymi rozbłyskami światła. Kierując się ślepym instynktem glisty, wszedł w ciemność.