— Jemu nie zadaje się pytań mieczem. Rood powinien to wiedzieć. — Morgon usłyszał szorstką nutę, która wkradła się do jego głosu. Usunął się trochę zbyt gwałtownie z plamy światła i usiadł przy jednym ze stołów.
— Przepraszam — mruknął bezradnie Duac. — Niepotrzebnie ci mówiłem.
— Dobrze, że mi powiedziałeś. Może tylko trochę za wcześnie. — Wsparł się rękami o dębowy blat i przypomniały mu się zalane słońcem dębowe ściany Akren.
— Wracam do domu. — Te słowa ni stąd ni zowąd napełniły go zapałem. — Do domu… Duacu, potrzebne mi statki. Statki kupieckie.
— Zamierzasz przewieźć umarłych na wyspę statkami? — zdumiała się Raederle. — Zechcą na nie wsiąść?
— A jak inaczej dostaliby się na Hed? — spytał Morgon i po chwili zastanowienia, wpatrując się w swoje odbicie w polerowanym drewnie, podjął: — Nie chcę, żebyś płynęła z nimi jednym statkiem. Tak więc… udamy się do Caithnard konno i tam się z nimi spotkamy. Zgoda?
— Chcesz wracać konno przez Hel?
— To może pofruniemy? — zaproponował, ale Raederle szybko pokręciła głową.
— Nie. Wolę już jechać konno.
Przyjrzał się dziewczynie uważniej, wychwytując w jej głosie dziwną nutkę.
— Mogłabyś bez trudu przyjąć postać kruka.
— Jeden kruk w rodzinie wystarczy — odparła ponuro. — Bri Corbett wynajdzie ci statki, Morgonie. I zamustruje na nie załogi.
— Znalezienie chętnych do tego rejsu będzie kosztowało małą fortunę — zauważył Morgon, ale Duac wzruszył tylko ramionami.
— Umarli, niszcząc plony i zabijając zwierzęta, kosztowali nas już więcej. Jak, na Hel, zamierzasz nad nimi zapanować na Hed, Morgonie?
— Ze mną nie będą walczyć — odparł Morgon. Duac przypatrywał mu się przez chwilę w milczeniu jasnymi oczami koloni morza.
— Zastanawiam się — powiedział w końcu powoli — czym ty właściwie jesteś. Człowiek z Hed potrafiący poskromić umarłych z An… Naznaczony Gwiazdkami.
Morgon spojrzał na niego z osobliwą wdzięcznością.
— Gdyby nie ty, znienawidziłbym w tej sali własne imię. — Wstał. — Duacu, muszę znać ich imiona. Mogę przez wiele dni penetrować umysłem kurhany, jeśli nie będę wiedział, kogo budzę. Znam z imienia wielu królów Trzech Prowincji, ale ani jednego umarłego.
— Ja też — przyznał Duac.
— Wiem, gdzie można znaleźć te imiona — wtrąciła Raederle. — Praktycznie mieszkałam tam w dzieciństwie. Mówię o bibliotece naszego ojca.
Resztę dnia i cały wieczór Morgon z Raederle przesiedzieli w bibliotece wśród starożytnych ksiąg i zakurzonych pergaminów, Duac zaś posłał do portu po Bri Corbetta. Do północy Morgon wrył sobie w pamięć imiona niezliczonych wodzów, ich synów, członków dalekich rodzin, legendy o miłości, przekazy o krwawych watażkach i o lądowych wojnach, w które obfitowała historia An. Potem wyszedł w bezwietrzną letnią noc i udał się samotnie na błonia rozciągające się za królewskim dworem, gdzie spoczywały kości tych, którzy zginęli w bitwach pod Anuin. Tam przystąpił do apelu poległych.
Na głos i w myślach wymieniał imię po imieniu i przytaczał fragmenty legend oraz poezji, które zapamiętał. Umarli, na dźwięk swoich imion powstawali z martwych w sadach, w lasach, spod murawy porastającej same błonia. Jedni szarżowali na Morgona z dzikim, niesamowitym wrzaskiem, a w poświacie księżyca połyskiwały pancerze okrywające ich objedzone przez robactwo szkielety. Inni nadciągali w ciszy: ciemne, posępne postaci ze strasznymi śmiertelnymi ranami. Chcieli go przerazić, ale on patrzył na nich spokojnie oczyma, które nie takie już widziały koszmary. Próbowali go atakować, ale otworzył przed nimi swój umysł i objawił pokłady mocy, jaką dysponował. Wytrzymał ich napór i w końcu stanęli przed nim szeregami na rozległych błoniach. Podziw i ciekawość wyrwały ich ze wspomnień i zmusiły do trzeźwiejszego spojrzenia na świat, do którego zostali wezwani.
Wtedy wyjaśnił im, co od nich chce. Nie oczekiwał, że zrozumieją Hed, ale zrozumieli o co mu chodzi, zrozumieli jego gniew, rozpacz i miłość do ziemi. Złożyli mu hołd w rytuale starym jak samo An. Ich oręż zalśnił matowo w poświacie księżyca. Potem, powoli, wtopili się z powrotem w noc, w ziemię, by czekać tam, aż ponownie ich zawezwie.
I został na pustych błoniach, wpatrzony w jedną nieruchomą, mroczną postać, która nie odeszła z innymi. Przyglądał się jej przez chwilę z zaciekawieniem, a kiedy się nie poruszyła, sięgnął sondą w jej umysł. Głowę wypełniły mu natychmiast żywotne zasady prawa ziemi An.
Serce zabiło mu mocniej. Wysoki mężczyzna w opończy z kapturem, ni to Mistrz, ni widmo, ruszył ku niemu wolnym krokiem. Kiedy był już blisko, blask księżyca wyłowił z ciemności jego rysy — ciemne brwi nad oczyma osadzonymi w umęczonej, zgorzkniałej twarzy, dziwnie przypominającej twarz Rooda. Mężczyzna zatrzymał się przed Morgonem i w milczeniu mierzył go wzrokiem.
Po chwili uśmiechnął się nieoczekiwanie, zgorzkniałość w oczach ustąpiła miejsca osobliwemu zachwytowi.
— Widuję cię — odezwał się — w snach. Naznaczony Gwiazdkami.
— Mathom. — Morgonowi zaschło w ustach. Pokłonił się królowi An, który przybył na jego wezwanie z ciemności nocy. — Pewnie… pewnie zastanawiasz się, co tu robię.
— Nie. Wyłuszczyłeś to jasno armii, którą powołałeś z martwych. Śmiało sobie poczynasz na mojej ziemi.
— Poprosiłem Duaca o przyzwolenie.
— Duac na pewno z ochotą przyjął tę sugestię. Chcesz płynąć z nimi na Hed? Dobrze słyszałem?
— Nie… Zamierzałem dotrzeć do Caithnard lądem i tam zaczekać na statki, ale teraz myślę, że byłoby chyba lepiej, gdybym popłynął z umarłymi. Żywe załogi statków lepiej by się czuły, gdybym był z nimi.
— Zabierasz Raederle na Hed?
— Nie udało mi się… nie zdołałem jej tego wyperswadować.
Król odchrząknął.
— Dziwna z niej kobieta — powiedział, przypatrując się Morgonowi przenikliwymi, zaciekawionymi oczami ptaka, tak jakby pod jego słowami szukał ukrytego znaczenia.
— Jakim widujesz mnie w snach? — zmienił temat Morgon.
— To same strzępy. Fragmenty. Dużo ci one nie pomogą, a i mnie niewiele mówią. Dawno temu śniłem, że przyszedłeś z wieży z koroną w rękach i z trzema gwiazdkami na czole… ale bez imienia. Ujrzałem cię z piękną młodą kobietą, o której wiedziałem, że jest moją córką, ale nadal nie wiedziałem, kim jesteś. Zobaczyłem… — Mathom potrząsnął lekko głową, jakby starał się pozbyć jakiejś hipnotyzującej, wzbudzającej grozę wizji.
— Co zobaczyłeś?
— Nie mam pewności.
— Mathomie. — Morgona, choć noc była ciepła, przeszedł zimny dreszcz. — Bądź ostrożny. To, co kłębi ci się w umyśle, może cię kosztować życie.
— Albo zagrozić mojemu prawu ziemi? — Król położył smukłą dłoń na ramieniu Morgona. — To możliwe. Dlatego właśnie rzadko wyjawiam swoje myśli. Chodźmy do dworu. Swoim pojawieniem się wywołam tam małą burzę, ale jeśli przeczekasz ją cierpliwie, będziemy mogli potem porozmawiać. — Postąpił krok, ale Morgon ani drgnął. — O co chodzi?
Morgon z trudem przełknął ślinę.
— Muszę ci coś wyznać. Zanim wejdę z tobą do twojej sali tronowej. Przed siedmioma dniami wkroczyłem tam z zamiarem zabicia harfisty.
Król z cichym świstem wciągnął powietrze przez zaciśnięte zęby.
— Deth tam był?
— Nie zabiłem go.
— Nie wiem czemu, ale wcale mnie to nie dziwi. — Głos Mathoma był schrypnięty, przypominał chrząkanie wieprza. Wziął Morgona za rękę i pociągnął go za sobą w kierunku wielkiego, zalanego blaskiem księżyca dworu. — Opowiadaj.