Выбрать главу

W sali zaległa cisza. Ymriscy wojownicy gapili się z niedowierzaniem na ułomki mieczy, które zostały im w dłoniach. Lyra patrzyła na punkt w powietrzu, gdzie, nie dolatując do Ghisteslwchlohma, rozpadła się na kawałki jej włócznia. Po chwili odwróciła się powoli. Morgon ściągnął na siebie jej wzrok. Była tak zmęczona, że ledwie trzymała się na nogach. Garstka pozostałych przy życiu strażniczek wpatrywała się z lękiem w Morgona. Zmiennokształtni zastygli, jakby zdjęci obawą, że przy najmniejszym poruszeniu rozpłyną się w nicość. Zamarła nawet kobieta, którą Morgon znał jako Eriel.

Zrozumiał, że wszyscy oni dostrzegli w nim straszliwą moc, z której sam nie zdawał sobie dotąd sprawy. Wstrząsnęły nim rozmiary własnej ignorancji. Bezradnie obrócił harfę w rękach. Trzymał zmiennokształtnych w pułapce, i nie miał bladego pojęcia, co z nimi teraz począć. W oczach Eriel dopiero teraz pojawiło się zdumienie.

Ruszyła w jego kierunku. Żeby wyrwać mu harfę, żeby go zabić jego własnym mieczem, żeby zawładnąć jego umysłem, tak jak zawładnęła umysłem Ghisteslwchlohma? Nie wiedział. Uniósł miecz, po czym się cofnął. Czyjaś dłoń spoczęła na jego ramieniu. Zatrzymał się.

Obok stała Raederle. Twarz miała kredowobiałą. Trzymała Morgona lekko za ramię, ale go nie widziała.

— Nie tkniesz go — powiedziała cicho do Eriel. Ciemne oczy zmiennokształtnej zmierzyły ją z zaciekawieniem.

— Dziecię Ylona. Czy naprawdę dokonałaś wyboru? Eriel ruszyła znowu i Morgon wyczuł ogromną moc, którą promieniował umysł Raederle. Kształt, jaki przybrała Eriel, zaczął się strzępić, odsłaniać coś niewiarygodnie starożytnego, dzikiego, niczym mroczne serce ziemi albo ognia. Morgon stał jak wrośnięty w ziemię, twarz mu spopielała. Wiedział, że nie zdoła się poruszyć, nawet gdyby to coś, czemu Raederle przywracała pierwotny kształt, było jego śmiercią.

Naraz jakiś krzyk wstrząsnął jego umysłem i wyrwał go z odrętwienia. Rozejrzał się półprzytomnie po sali. Stary czarodziej, którego widział przy bramie miasta, ściągnął na siebie jego wzrok.

Bezgłośny krzyk poraził go znowu: Uciekaj! Nie poruszył się. Nie chciał zostawiać Raederle, ale pomóc jej też nie mógł; nie był nawet w stanie jasno myśleć. I wtedy jego wyczerpanym umysłem zawładnęła czyjaś moc i siłą przeobraziła. Wydał przeszywający krzyk jastrzębiego protestu. Obca moc, ignorując jego opór, wymiotła go niczym wicher z płonącej Szkoły Czarodziejów, z okolonego murami obronnymi miasta w niezmierzone bezdroża nocy.

9

Całą pierwszą noc mknął nad bezdrożami pod postacią jastrzębia, ścigany przez zmiennokształtnych. Płonące miasto zostawało coraz bardziej w tyle, aż wreszcie Zniknęło w ciemnościach. Leciał instynktownie na północ, oddalając się od siedzib ludzkich i kierując zapachem wody. O świcie poczuł się w miarę bezpieczny. Nad brzegiem jeziora zniżył lot. Z falującej łagodnie powierzchni zerwał się ku niemu rój wodnych ptaków. Wyczuł ich splecione w sieć umysły. Wyrównał lot i przebił się przez tę sieć. Ścigały go aż do lasu po drugiej stronie jeziora. Tam zanurkował gwałtownie, tnąc powietrze niczym ciemna pięść, wylądował na ziemi i zniknął. Pojawił się znowu wiele mil od tego miejsca, klęcząc nad kanałem łączącym dwa jeziora i wymiotując z wyczerpania. Potem położył się na brzegu. Po chwili podniósł się znowu, zanurzył twarz w nurcie i pił łapczywie.

Znalazły go o zmierzchu. Złowił rybę i zjadł pierwszy od dwóch dni posiłek. Potem zasnął, ukołysany do snu przytłumionym popołudniowym światłem i monotonnym szmerem rzeki. Obudziło go niespokojne szwargotanie wiewiórek. Po szaroniebieskim niebie krążyło wielkie stado ptaków. Stoczył się do wody i zmienił postać. Prąd niósł go od progu do progu, wyrzucał ze wzburzonych kipieli w stojącą wodę, gdzie usiłowały go upolować wodne ptaki. W jednym z takich spokojnych miejsc postanowił opaść na dno i tam odpocząć, ale woda robiła się coraz ciemniejsza i bardziej mętna, a dna jak nie było, tak nie było. Wynurzył się w końcu dla zaczerpnięcia tchu. Płynął potem wolno tuż pod powierzchnią, obserwując ćmy baraszkujące nad wodą w poświacie księżyca. Dryfował tak, dopóki dno jeziora nie zaczęło się piąć w górę. Ukrył się w przybrzeżnych szuwarach. Tam przeczekał do rana.

Obudziła go mała rybka, która tuż obok niego wyskoczyła nad powierzchnię, by pochwycić w locie przelatującego owada. Rozeszły się nad nim kręgi wody. Podniósł się z szuwarów i stojąc w wodzie płonącej w promieniach wschodzącego słońca, zmienił postać. Wyszedł na brzeg i wsłuchał się w ciszę.

Zdawała się napływać z bezgłośnym rykiem od niezbadanych połaci świata. Lekki poranny wietrzyk wydał mu się jakiś obcy, przemawiał językiem, którego nigdy nie słyszał. Pamiętał jeszcze dzikie, starożytne głosy Wichrowej Równiny rozchodzące się po Ymris echami tysięcy imion i wspomnień. Ale głosy bezdroży były chyba jeszcze starsze, z języka prądów powietrza rozumiał tylko ich pustkę. Stał tak przez długi czas, oddychając ich osamotnieniem, dopóki nie poczuł, że zaczynają go wydrążać w coś tak samo bezimiennego jak one.

Wtedy wyszeptał imię Raederle i strach chwycił go za gardło. Czy żyła jeszcze? Czy ktokolwiek pozostał w Lungold przy życiu? Przemknęło mu przez myśl, żeby wrócić do miasta. Przed oczyma stanęła mu twarz Raederle. Zabębnił bezsilnie pięściami w pień drzewa. Drzewo zadygotało w rytm jego niepewności, zerwał się z niego z krakaniem jakiś kruk. Morgon zadarł głowę i znieruchomiał, węsząc jak zwierzę. Spokojne dotąd wody jeziora zaczęły się burzyć, wydobywać ze swych głębi jakieś kształty. Krew zatętniła mu w skroniach. Otworzył umysł na umysły zamieszkujące bezdroża. Dołączył do oddalonego o parę mil, ogromnego stada łosi kierującego się na północ, ku rzece Thul.

Zastał je pasące się na polanie. Postanowił, że odłączy od stada nad rzeką Thul i będzie podążał z jej biegiem na wschód, dopóki nie zgubi zmiennokształtnych, a wtedy zawróci do Lungold. Tak też uczynił dwa dni później, kiedy powolne stado zaczęło się gromadzić nad rzeką. Ale część łosi ruszyła za nim. Zrozpaczony, ponownie zmienił postać i wzbiwszy się nocą w powietrze, pofrunął na południe. Ale kształty materializujące się z ciemności zmusiły go do zawrócenia na północ, za rzekę Thul, na północ, w kierunku Jeziora Białej Pani, na północ, ku Górze Erlenstar, co zaczął sobie wreszcie uświadamiać.

Ta świadomość przyprawiła go o furię, a zarazem napełniła trwogą. Wylądował na brzegu Jeziora Białej Pani zdecydowany walczyć. Czekał na prześladowców pod swoją własną postacią, gwiazdki w jelcu miecza krwawoczerwonym blaskiem wskazywały im, gdzie go znajdą. Ale nikt nie podjął wyzwania. Popołudnie było skwarne i bezwietrzne, tafla ogromnego jeziora nieruchoma i gładka niczym bite srebro. Sondował okolicę, ale nie natrafił nawet na ich umysły. W końcu, kiedy słońce zaczęło się chować za horyzontem i na świat nasunął się cień zmierzchu, doszedł do wniosku, że się od nich uwolnił. Schował miecz do pochwy, przybrał postać wilka. I wtedy ich zobaczył. Nieruchomi jak powietrze zastępowali mu drogę, materializując się z szarówki i ciemności.