Выбрать главу

Woda, której nie kończący się, niezmienny plusk słyszał, wyżłobiła w litej skalnej ścianie diamentowobiały rowek, którym ściekała do ogromnego jeziora, tak nieruchomego, jakby wykuto je z mroku. Uniósł wyżej płomień. Ściana po drugiej stronie tego jeziora była z czystego szronu.

Ukląkł, dotknął wody. Po ciemnej tafli rozbiegły się zachodzące na siebie kręgi. Przypomniały mu się spiralne schody Wieży Wichrów. Ze ściśniętą pragnieniem krtanią pochylił się i złożoną w muszlę dłonią zaczerpnął wody z jeziora. Przełknął ją i zakrztusił się. Była kwaśna od minerałów.

— Morgonie.

Zmartwiał. Po chwili podniósł wzrok i napotkał oczy Ghisteslwchlohma.

Były wpadnięte, rozbiegane, płonące mocą, która do niego nie należała. Tyle zdążył zaobserwować Morgon, zanim ciemność połknęła płomień na jego dłoni i ponownie go oślepiła.

— A więc — wyszeptał — sam Założyciel jest pod działaniem klątwy.

Wstał bezszelestnie, próbując jednocześnie wkroczyć we fragment świtu za roztrzaskanymi drzwiami sali tronowej Najwyższego. Zamiast tego przekroczył krawędź przepaści. Stracił równowagę i z okrzykiem przerażenia runął w nicość. Wylądował na brzegu jeziora i przywarł do kamieni u stóp Ghisteslwchlohma.

Wsparł czoło na przedramieniu, próbował zebrać myśli. Natrafił na umysł nietoperza wciśniętego w swój sekretny kąt, ale czarodziej pochwycił go, zanim Morgon zdążył zmienić postać.

— Nie ma ucieczki. — Głos mu się zmienił; był teraz powolny, łagodny, jakby czarodziej wsłuchiwał się w jakiś inny wewnętrzny głos albo w niespokojny rytm pływów. — Nie użyjesz swojej mocy, Naznaczony Gwiazdkami. Będziesz tylko czekał.

— Czekał? — wyszeptał Morgon. — Na co? Na śmierć? — Milczał chwilę. — Tym razem muzyka harfy nie podtrzyma mnie przy życiu. — Uniósł głowę i wpatrzył się w ciemność. — A może spodziewasz się przybycia Najwyższego? Jeśli tak, to będziesz czekał, dopóki nie obrócę się w kamień, jak dzieci Panów Ziemi, zanim Najwyższy okaże jakiekolwiek zainteresowanie moją osobą.

— Wątpię.

— Ty? Ty właściwie nie istniejesz. Nie jesteś już w stanie wątpić. Więcej woli niż ty mają nawet upiory An. Nie potrafię już orzec, czyś martwy, czy jeszcze żyjesz, gdzieś tam w głębi, tak jak żyli czarodzieje, gdzieś pod pancerzem mocy. — Zniżył głos. — Mógłbym walczyć po twojej stronie. Nawet na to byłbym gotów, byle odzyskać wolność.

Dłoń cofnęła się z jego ramienia. Morgon zapuścił sondę w dziwny, wypełniony morzem umysł, szukając ukrytego tam imienia. Nic z tego. Brnął przez fale i wypiętrzające się góry wody, aż w końcu czarodziej wyrzucił go z powrotem na brzeg jego własnej świadomości. Sapał spazmatycznie, jakby zapomniał, jak się oddycha. Wycofując się w mrok, usłyszał wreszcie głos czarodzieja:

— Dla ciebie nie ma wolności.

Spał jakiś czas, regenerując siły. Śnił o wodzie. Obudziło go straszne pragnienie; wymacał w ciemnościach brzeg jeziora i spróbował je zaspokoić. Wypluł wodę, nie przełknąwszy jej, i klęczał, długo wymiotując. Potem odpłynął znowu w gorączkowy sen, śniąc znowu o wodzie. Wydało mu się, że się do niej stacza i wciąga za sobą chłodną ciemność, że opada coraz głębiej i głębiej w jej nieruchomą toń. Wciągnął wodę w płuca i obudził się w panice. Tonął. Czyjeś ręce wyciągnęły go z jeziora i pozostawiły rzygającego gorzką wodą na brzegu.

Kąpiel przywróciła mu trochę jasność myślenia. Leżał cicho, wpatrując się w nieprzenikniony mrok i zastanawiając się, czy gdyby wypełnił nią swój umysł, to też by w niej utonął. Na próbę uchylił przed nią myśli, ale zaraz opadły go wspomnienia z trwającej rok nocy i ogarnięty paniką rozpalił powietrze ogniem. Mignęła mu przez moment twarz Ghisteslwchlohma. Dłoń czarodzieja przygniotła wzniecony przez niego płomień i ten rozprysł się na kawałki jak szkło.

— Z każdą wieżą pozbawioną drzwi związana jest zagadka otwarcia drzwi do niej — wyszeptał. — Nauczyłeś mnie tego.

— Tutaj są tylko jedne drzwi i jedna zagadka.

— Śmierć? Sam w to nie wierzysz. Inaczej pozwoliłbyś mi utonąć. Co zrobisz, jeśli Najwyższego nie interesuje, czy będę żył, czy umrę?

— Zaczekam.

— Czekaj. — Morgon poruszył się niespokojnie. W jego głowie rodziła się odpowiedź na nurtujące go od dawna pytanie. — Zmiennokształtni czekali tysiące lat. Przejrzałeś ich na moment przed tym, jak rzucili na ciebie czar. Co zobaczyłeś? Jaka siła była w stanie przezwyciężyć potęgę Panów Ziemi? Tych, którzy swą moc i prawo do istnienia czerpali z każdego żywego stworzenia, z ziemi, z ognia, z wody, z wiatru… Zmiennokształtni przepędzili Najwyższego z Góry Erlenstar. Potem przyszedłeś tu ty i zastałeś pusty tron, na którym legenda osadziła Najwyższego. Sam więc zostałeś Najwyższym i prowadziłeś tę grę, czekając na kogoś, o kim kamienne dzieci wiedziały tylko, że będzie Naznaczony Gwiazdkami. Obserwowałeś ośrodki rozkwitu wiedzy i mocy, gromadząc czarodziejów w Lungold, nauczając w Caithnard. I pewnego dnia do Caithnard przybył syn księcia Hed, chłopak z krowim łajnem na butach i pytaniem na twarzy. Ale to nie wystarczyło. Ty nadal czekasz. Nadal czekają zmiennokształtni. Na Najwyższego. Wykorzystujesz mnie w charakterze przynęty, ale on, gdyby chciał, sam dawno by już mnie znalazł.

— On przyjdzie.

— Wątpię. Nie kiwnął palcem, kiedy przez stulecia oszukiwałeś królestwo. Nie obchodzi go dobro zamieszkujących je ludzi i czarodziejów. Nie zareagował, kiedy ograbiałeś mnie z ziemwładztwa, za co powinienem był cię zabić. Nie obchodzę go ja… — Morgon urwał znowu i patrzył w beznamiętne oblicze ciemności. — Jaka siła była w stanie zburzyć miasta Panów Ziemi? — podjął, wsłuchując się w ciszę, która zbierała się i zamarzała w każdej kropli płynnego kamienia. — Jaka siła była w stanie zmusić Najwyższego do ukrycia się? Co przewyższa potęgą Panów Ziemi? — Zawiesił głos i nagle, niczym rozbłysk żaru w popiele z wygasłego ogniska, w głębi umysłu zaświtała mu odpowiedź.

Usiadł prosto. Powietrze wydało mu się nagle jakieś rzadkie, gryzące; trudno było nim oddychać.

— Zmiennokształtni… — Suchość drapała go w gardle. Uniósł dłoń do oczu, zagarniając ciemność, i wpatrzył się w nią. Słyszał szepty dobiegające z pamięci, z otaczających go kamieni: Wojna jeszcze się nie skończyła, przyczaiła się tylko i zbiera siły… Ci z morza. Edolen. Sec. Zniszczyli nas i nie mogliśmy już żyć na ziemi; nie mogliśmy już jej ujarzmiać… Były to głosy umarłych Panów Ziemi, głosy ich dzieci. Ręce opadły mu ciężko na kamienie, ale ciemność wciąż napierała na oczy. Zobaczył dziecko odrywające wzrok od liścia, którego dotknęło we śnie, spoglądające na równinę i tężejące. — Oni, dotykając liścia, góry, nasiona, czegokolwiek, potrafili to poznać, stać się tym. To właśnie zobaczyła Raederle, ich moc, którą pokochała. A mimo to pozabijali się nawzajem, pogrzebali swoje dzieci pod górą, by tam umarły. Znali wszystkie języki ziemi, wszystkie prawa rządzące jej kształtami i ruchami. Co się z nimi stało? Czyżby natknęli się na kształt czegoś, co nie kieruje się żadnymi prawami, tylko mocą? — Szeptał teraz jak przez sen. — Jaki by to mógł być kształt.

Urwał raptownie. Drżał i spływał potem. Zapach wody przyciągał go bezlitośnie. Wyciągnął znowu ręce, żeby jej zaczerpnąć, umierał z pragnienia. Zatrzymał dłonie tuż nad powierzchnią. Z nieruchomej tafli jeziora patrzyła nań nieziemsko piękna twarz Raederle. Wokół tej twarzy, niczym ognista korona słońca, falowały długie włosy. Zapomniał o pragnieniu. Przez długi czas klęczał bez ruchu na brzegu i wpatrywał się w to zjawisko. Nie wiedział, czy to realny obraz, czy zrodzony z tęsknoty wytwór jego wyobraźni, ale nie dbał o to. W końcu uderzył w wodę dłonią i twarz Raederle zniknęła, a po jeziorze rozeszły się kręgi.