Выбрать главу

— I co ci odpowiedział?

— Że jest harfistą Najwyższego. Zapytałem więc, skąd wziął się w Isig na sto lat przed swymi narodzinami, kiedy to Yrth sporządzał moją harfę. Poprosił mnie, żebym mu zaufał. Wbrew logice, wbrew zdrowemu rozsądkowi, wbrew nadziei. A potem mnie zdradził. — Morgon mocniej przyciągnął do siebie Raederle, ale i tak wiatr wcisnął się między nich niczym nóż. — Zimno. Tak zimno jeszcze tu nie było.

— Co zamierzasz?

— Czego on może chcieć? Czyżby był Panem Ziemi, który samotnie dąży do zdobycia władzy? Chce mnie zachować przy życiu czy zabić? Chce zachować przy życiu czy zabić Najwyższego?

— Nie wiem. Jesteś zagadką. Rzuca ci wyzwanie. Jego pytaj.

Morgon milczał. Wspominał harfistę z Drogi Kupców, który bez słowa, samą tylko niewprawną grą na harfie zwabił go w nocy w pułapkę Ghisteslwchlohma.

— Za dobrze mnie zna — wyszeptał. — Podejrzewam, że obojętne, jaki cel mu przyświeca, dopnie swego. — Smagnął ich podmuch wiatru pachnącego śniegiem, kłującego boleśnie twarze i dłonie. Morgon zerwał się z ziemi bez tchu, oślepiony, przepełniony nagle niewytłumaczalną tęsknotą za odrobiną nadziei. Kiedy przejrzał znowu na oczy, Raederle zmieniła już postać. Purpurowymi oczami patrzyła na niego vesta. Pogłaskał ją; ciepły oddech ogrzał mu dłoń. Przytknął czoło do jej czoła.

— Dobrze — powiedział — zagram w zagadki z Dethem. Którędy do Isig?

Prowadziła go tam dzień i noc rubieżami na południe, a potem górskimi przełęczami na wschód. O świcie drugiego dnia zobaczył zielony masyw Góry Isig wznoszący się za rzeką Ose. Do królewskiej siedziby dotarli o zmierzchu tego samego wietrznego i szarego, jesiennego dnia. Wysokie szczyty były już przykryte czapami śniegu; wielkie sosny wokół Harte śpiewały w podmuchach północnego wiatru. Przed Kyrth wędrowcy powrócili z postaci vest do własnych i wspięli się krętą górską drogą do Harte. Brama była zawarta i strzeżona, ale górnicy, zbrojni w wielkie obusieczne miecze wykute w kuźniach Danana, poznali ich i wpuścili do środka.

Kiedy weszli do dworu, Danan, Vert i pół tuzina dzieci zerwało się od stołu, przy którym spożywali wieczerzę, by ich powitać. Danan odziany w futro uściskał serdecznie oboje przybyszów i zaraz posłał dzieci i służbę, by przygotowali im izbę. Widząc, jak są zdrożeni, zadał tylko jedno pytanie.

— Byłem na rubieżach — odparł Morgon. — Grałem tam na harfie. Raederle mnie znalazła. — Nie dostrzegł wtedy, jak dziwna jest jego odpowiedź. — Wcześniej — dodał — byłem drzewem nad Ose.

W oczach króla pojawił się uśmiech.

— A nie mówiłem? — mruknął Danan. — Pod tą postacią nikt cię nigdy nie znajdzie. — Pociągnął ich do schodów prowadzących na szczyt wschodniej wieży. — Tysiąc pytań ciśnie mi się na usta, ale jestem cierpliwym starym drzewem i wstrzymam się z nimi do rana. W tej wieży mieszka Yrth; będziecie przy nim bezpieczni.

Kiedy wspinali się po schodach, coś nieokreślonego nie dawało spokoju Morgonowi. Dopiero na samej górze uświadomił sobie co.

— Dananie — powiedział — nie pamiętam, żebyś wcześniej wystawiał straże. Czyżby szukali mnie tu zmiennokształtni?

Król zacisnął pięści.

— Tak, byli tu — mruknął ponuro. — Straciłem jedną czwartą górników. Straciłbym ich więcej, gdyby nie było tu Yrtha. — Morgon zatrzymał się. Król wziął go za rękę i pociągnął dalej. — Już ich opłakaliśmy. Gdybym tylko wiedział, czym oni są, czego chcą… — Wyczuł reakcję Morgona. Spojrzał na niego uważnie. — Ty to wiesz.

Morgon nie odpowiedział. Danan nie naciskał, ale zmarszczki na jego twarzy wyraźnie się pogłębiły.

Zostawił ich w izbie, której ściany, podłoga i meble były obwieszone i wymoszczone futrami. W izbie panował chłód, ale Raederle rozpaliła ogień na kominku, a wkrótce słudzy wnieśli posiłek, wino, więcej drewna na opał i ciepłe, strojne odzienie. Po nich przyszedł Bere z kociołkiem parującej wody. Uśmiechnął się do Morgona, wieszając kociołek na haku nad paleniskiem. Oczy miał pełne pytań, które z trudem tłumił. Morgon zrzucił sfilcowane futra kozic i mocno znoszoną tunikę, po czym zmył z siebie brud, którego nie zwiały z jego ciała przenikliwe wiatry. Czysty, syty, ubrany w miękkie futro i aksamit, usiadł przy ogniu i wrócił pamięcią do wypadków ostatnich miesięcy.

— Zostawiłem cię — powiedział do Raederle. — Rozumiem wszystko prócz tego. Odszedłem ze świata i zostawiłem ciebie…

— Byłeś zmęczony — wymruczała sennie. — Tak powiedziałeś. Może po prostu musiałeś sobie wszystko przemyśleć. — Wyciągnęła się obok niego na puszystych skórach. Rozgrzana winem i ogniem prawie już zasypiała. — A może chciałeś zaszyć się w jakimś ustronnym miejscu i nauczyć gry na…

Umilkła i odpłynęła w sen, zostawiając go samemu sobie. Okrył ją kocem i siedział jakiś czas bez ruchu, obserwując grę światła i cienia na jej zmęczonej twarzy. Porywisty wicher wył i nacierał z furią na wieżę niczym fale wzburzonego morza. Morgon słyszał w nim echo prześladującej go od dawna melodii. Sięgnął odruchowo po harfę, ale przypomniał sobie zaraz, że nie może zagrać tu tej melodii, bo zburzyłby kruchy spokój królewskiej siedziby.

Zagrał cicho na inną nutę — urywki ballad, które zmieszały się z echami wiatru. Po chwili przerwał. Siedział, trącając bezgłośnie jedną i tę samą strunę, a w płomieniach to pojawiała się, to znikała jakaś twarz. W końcu podniósł się i nadstawił ucha. Zamek spał, tylko z murów dolatywały od czasu do czasu głosy czuwających strażników. Zostawił śpiącą Raederle, niezauważony przeszedł między wartownikami strzegącymi drzwi i wstąpił na schody. Zatrzymał się przed kotarą z futer zasłaniającą wejście do izby na szczycie wieży. Dołem sączyła się smuga światła. Rozchylił futra, wszedł w półmrok i zatrzymał się.

Stary czarodziej drzemał w fotelu przy kominku. Pokryte bliznami dłonie trzymał na kolanach poduszkami ku górze. Wydał się Morgonowi jakiś wyższy, szerszy w ramionach, choć nadal chudy pod okrywającą go ciemną szatą. Wyczuł chyba, że ktoś na niego patrzy, bo ocknął się i otworzył jasne, niewidzące oczy. Schylił się z westchnieniem, namacał polano i wsuwając rękę w falujące leniwie płomienie, ułożył je pieczołowicie w sercu paleniska. Ogień zabuzował, oświetlił twarz wykutą jakby z kamienia, zniszczoną przez czas niczym pieniek ściętego drzewa. Czarodziej dopiero teraz zdał sobie chyba w pełni sprawę, że nie jest sam. Znieruchomiał na moment. Morgon wyczuł ledwie zauważalne dotknięcie czyjejś sondy muskającej jego umysł. Czarodziej poruszył się znowu, zamrugał.

— Morgon? — Głos Yrtha był głęboki, dźwięczny, a przy tym przytłumiony, nabrzmiały czymś tajemnym, tak jakby wydobywał się z głębokiej studni. — Wejdź. Chyba że już wszedłeś.

— Nie chciałem ci przeszkadzać — powiedział cicho Morgon.

Yrth potrząsnął głową.

— Słyszałem nie tak dawno, jak grasz. Ale nie spodziewałem się ciebie przed świtem. Wiem od Danana, że Raederle znalazła cię na północnych rubieżach. Ktoś cię ścigał? To dlatego tam się zaszyłeś?

— Nie. Po prostu zawędrowałem tam i zostałem, bo nie widziałem powodu, dla którego miałbym wracać. Potem przyszła Raederle i dała mi ten powód…

— Zadziwiający z ciebie człowiek — powiedział czarodziej, obracając głowę, tak jakby starał się określić kierunek, z którego płynie głos gościa. — Usiądź.

— A skąd wiesz, czy już nie siedzę? — spytał Morgon.

— Widzę przed tobą krzesło. Nie wyczuwasz umysłowego sprzężenia? Widzę twoimi oczami.

— Dopiero teraz poczułem…