Выбрать главу

— To dlatego, że nie sprzęgłem się z twoimi myślami, lecz ze zmysłem wzroku. Podróżując Drogą Kupców, korzystałem z oczu przygodnych ludzi. Tamtej nocy, kiedy napadli na was złodzieje koni, zorientowałem się, że jednym z nich jest zmiennokształtny, bo zobaczyłem jego oczami gwiazdki, które ukrywasz przed ludźmi. Chciałem go zabić, ale mi się wymknął.

— A tamtej nocy, kiedy szedłem za głosem harfy Detha? Tę iluzję również przejrzałeś?

Czarodziej nie odpowiadał. Spuścił głowę; zmarszczki na jego twarzy ułożyły się w taką maskę zawstydzenia i goryczy, że Morgon najchętniej cofnąłby to pytanie.

— Tak mi przykro, Morgonie. Nie mogę się równać z Ghisteslwchlohmem.

— Nie byłeś w stanie mi pomóc. — Morgon ścisnął poręcz krzesła. — Bo czyniąc to, naraziłbyś Raederle.

— Zrobiłem, co mogłem, wzmacniając twoją iluzję, kiedy zniknęliście, ale… to nie było wiele.

— Uratowałeś nam życie. — Morgonowi przypomniała się twarz harfisty, jego pusty wzrok. Oderwał dłonie od oparcia krzesła i zakrył nimi oczy.

Yrth poruszył się.

— Nie widzę — mruknął, a kiedy Morgon nie odpowiadał, podjął łagodnie: — Raederle opowiedziała mi własnymi słowami o wypadkach pod Górą Erlenstar. Nie wchodziłem w jej umysł. Czy zechciałbyś mi udostępnić swoje wspomnienia? Chyba że wolisz sam mi o tym opowiedzieć? Muszę wiedzieć, co się tam wydarzyło.

— Wyczytaj to z mojego umysłu.

— Nie jesteś na to teraz zbyt zmęczony? Morgon pokręcił głową.

— Nieważne.

Ogień przygasł, rozprysł się w jaskrawe strzępy wspomnień. Morgon przeżywał jeszcze raz samotny lot nad bezdrożami, upadek z nieba w głębie Góry Erlenstar. Wieżę zalała noc; czuł w gardle gorycz wody z jeziora. Płomienie, których nie widział, szeptały niezrozumiałym językiem. W ich głosy wdarł się wiatr, wywiał je z jego umysłu. Wieża zadrżała, wprawiona w wibracje jego melodyjnymi podmuchami. Potem zaległa cisza, a Morgon zdrzemnął się w ciepłym blasku letniego słońca. Ocknął się. Był dziwną, dziką postacią odzianą w futra, pod które wdzierał się wicher. Wtapiał się coraz to głębiej i głębiej w czyste, śmiercionośne głosy zimy.

Siedział przy ognisku i wsłuchiwał się w wiatr, który nie przekraczał granicy wytyczonej kamiennym kręgiem, nie dotykał ani jego, ani ognia. Poprawił się, zamrugał, potoczył po izbie półprzytomnym wzrokiem i zatrzymał go na twarzy czarodzieja. Jego myśli skupiały się ponownie w wieży. Przygarbił się. Był tak zmęczony, że najchętniej wtopiłby się w przygasający na kominku ogień. Czarodziej wstał i zaczął się przechadzać po izbie. Zatrzymał się przy skrzyni na ubrania.

— Co robiłeś na rubieżach?

— Grałem na harfie. Udało mi się wydobyć z niej tę niską nutę, która kruszy kamienie… — Morgon słyszał swój własny głos jakby z oddali.

— Jak tam przetrwałeś?

— Nie wiem. Może na jakiś czas stałem się częścią wiatru… Bałem się wracać. Co ty byś zrobił z taką mocą?

— Korzystałbym z niej.

— Ja nie śmiem. Mam władzę nad prawem ziemi. Chcę jej. Chcę z niej korzystać. Ale nie wolno mi. Prawo ziemi to domena królów przypisana im przez Najwyższego. Zniszczyłbym całe prawo…

— Być może. Ale prawo ziemi to również największe w królestwie źródło mocy. Kto, jeśli nie ty, jest w stanie pomóc Najwyższemu?

— Nie zwracał się do mnie o pomoc. Czyż góra prosi o pomoc? Albo rzeka? One po prostu istnieją. Jeśli zrobię z tej mocy użytek, Najwyższy może mnie zniszczyć, ale…

— Morgonie, czy nie czerpiesz żadnej nadziei z tych gwiazdek, które dla ciebie wykonałem?

— Nie. — Morgon zamknął oczy, ale po chwili, z wysiłkiem, znowu je otworzył. — Nie znam języka kamienia — wyszeptał. — Dla Najwyższego po prostu istnieję. On nie widzi nic poza trzema gwiazdkami wschodzącymi z nieprzeliczonych stuleci mroku, podczas których marne, pozbawione mocy istoty zwane ludźmi ledwie zaznaczyły swoją obecność na tym padole, były jednak na tyle aroganckie, że zakłóciły mu spokój.

— Darował im prawo ziemi.

— Kiedyś sam je posiadałem. Teraz jestem istotą, która utraciła sens życia. Nie tknę mocy innego ziemwładcy.

Czarodziej patrzył na niego niewidzącymi oczami.

— Masz urazę do Najwyższego?

— Jak można mieć urazę do kamienia?

— Panowie Ziemi przyjmowali wszelkie możliwe postaci. Skąd u ciebie pewność, że Najwyższy wcielał się we wszystko, tylko nie w postać i język ludzi?

— Dlaczego… — Morgon urwał i wpatrywał się w płomienie, dopóki te nie wypaliły z jego umysłu resztek snu, przywracając mu zdolność myślenia. — Dlaczego nakłaniasz mnie do spuszczenia z uwięzi mej mocy, by pustoszyła królestwo?

Yrth nie odpowiedział. Morgon przyglądał się jego wykutej jakby z kamienia, starożytnej, wyniosłej twarzy. Ogień znowu zalał mu myśli. Ujrzał nagle, po raz pierwszy, nie przemawiającą językiem kamienia płytę wiatru, w której upatrywał dotąd Najwyższego, lecz coś prześladowanego, bezbronnego, zagrożonego, coś, czego jedyną bronią jest milczenie. Zmartwiał. Powoli uświadamiał sobie ciężar ciszy, jaka narastała warstwa po warstwie między pytaniem, które chciał zadać, a odpowiedzią na nie.

Wstrzymał oddech, wsłuchał się w tę ciszę, która nie wiedzieć czemu burzyła spokój jego ducha jak wspomnienie czegoś, co niegdyś chołubił. Czarodziej nastawił dłonie pod światło, a potem zacisnął je w pięści, ukrywając blizny na poduszkach.

— Królestwo pustoszą rozmaite moce rozpętane przez szukających Najwyższego. Twoja nie byłaby z nich wszystkich najgorsza. Ciebie, mimo wszystko, pęta szczególny system ograniczeń. Najskuteczniejszym i najmniej zrozumiałym z nich jest chyba miłość. Mógłbyś poprosić ziemwładców o zgodę. Ufają ci. Byli zrozpaczeni, kiedy z powierzchni królestwa zniknęliście i ty, i Najwyższy.

Morgon zwiesił głowę.

— Nie pomyślałem o nich. — Nie zauważył, jak Yrth wstaje. Uświadomił to sobie, kiedy szata czarodzieja otarła się o poręcz jego krzesła. Yrth położył mu dłoń na ramieniu. Uczynił to łagodnie, tak jakby dotykał dzikiego zwierzęcia, które pokonując strach, zbliżyło się doń z wahaniem, ośmielone jego nieruchomością.

Dotyk ten sprawił, że z Morgona coś uszło: niezdecydowanie, gniew, sprzeciw, nawet energia i wola walki z całą subtelną argumentacją czarodzieja. Pozostała tylko cisza i beznadziejna, niepojęta tęsknota.

— Odnajdę Najwyższego — powiedział. — Nic go nie zniszczy — dorzucił w formie czy to ostrzeżenia, czy obietnicy. — Przysięgam. Nic.

11

Spał potem przez dwa dni, budząc się tylko raz na posiłek, i drugi, by ujrzeć Raederle, która cierpliwie przy nim czuwała. Ścisnął ją za rękę, uśmiechnął się, przekręcił na drugi bok i znowu zapadł w sen. Na dobre, już wypoczęty, obudził się dopiero wieczorem. Był w izbie sam. Dobiegający z dołu gwar ludzkich głosów i szczęk naczyń świadczyły, że domownicy, a wśród nich zapewne i Raederle, zasiedli do wieczerzy. Nasłuchując, obmył się i popił wina. Pod odgłosami domu zalegała ogromna, mroczna, pradawna cisza wypełniająca sztolnie i labirynty korytarzy pod Górą Isig.

Połączył się z tą ciszą i ta wydrążyła w jego umyśle kanały. Potem, pod wpływem impulsu opuścił izbę i zszedł na dół. Kiedy przecinał salę jadalną, tylko Raederle i Bere przerwali posiłek i odprowadzili go wzrokiem. Pozostali stołownicy jakby go nie zauważyli. Poruszając się jak we śnie, przemierzał puste górne chodniki. U wylotu ciemnego tunelu zdjął ze ściany płonącą pochodnię; w jej blasku ściany roziskrzyły się surowymi szlachetnymi kamieniami. Posuwał się niepewnie labiryntem korytarzy i przejść, brzegami płytkich strumieni i głębokich rozpadlin, przecinał groty błyszczące od nietkniętych jeszcze górniczym kilofem żył złota. Zapuszczał się coraz głębiej w bezmiar ciemności i skały, aż w końcu odniósł wrażenie, że ich nieruchomość i wiek wsączają mu się w kości. I nagle wyczuł coś starszego od samej wielkiej góry. Pod stopami zachrzęściły kamyki. Blask pochodni padł na ciemnozieloną płytę drzwi, które otworzyły się kiedyś na dźwięk jego imienia. Tam zatrzymał się z niedowierzaniem.