Podłoga zasłana była odłamkami pokruszonych skał. Drzwi do komory umarłych Panów Ziemi były roztrzaskane; ich górna połowa runęła do środka. Sam grobowiec zasypany został wielkimi, skrzącymi się od klejnotów bryłami zarwanego sklepienia.
Utorował sobie jakoś drogę do drzwi, ale wejść do środka się nie dało. Oparł o nie rękę i przyłożył czoło do ich powierzchni. Jego myśli wpłynęły w kamień i przesączając się przez marmur, ametyst i złoto, dotknęły czegoś przypominającego resztki na wpół zapomnianego snu. Sondował dalej; nie natrafiał na żadne imiona, wyczuwał tylko coś, co niegdyś żyło.
Stał tak długi czas bez ruchu, oparty o drzwi. Wiedział już, po co zszedł w trzewia góry, i krew waliła mu w skroniach jak wtedy, kiedy po raz pierwszy coś sprowadziło go na ten próg przeznaczenia. Jak nigdy wcześniej, uświadamiał sobie przytłaczający ogrom piętrzącej się nad nim góry i obecność mieszkającego w niej króla o starożytnym umyśle ukształtowanym w jej labirynty, podtrzymującym cały jej spokój, całą jej potęgę. Jego myśli, powoli, ostrożnie wsączyły się znowu w drzwi i dotknęły jądra kamienia, wyczuły umysł Danana zaklęty w tym maleńkim fragmencie góry, nierozerwalnie z nim związany. Jego mózg stał się kamieniem, bogatym, zniszczonym, ciężkim kamieniem. Wciągnął w siebie całą jego wiedzę, całą jego wielką siłę, jego wewnętrzne barwy, jego najwrażliwszy punkt, gdzie można go roztrzaskać samą myślą. Ta wiedza wypełniła go, stała się jego częścią. Badając dalej kamień, natknął się ponownie na milczącą świadomość, prawo, które wiązało króla z kamieniem, ziemwładcę z każdym regionem jego królestwa. Otoczył tę świadomość, złamał ją i kamień przyjął jego imię.
Odczekał, aż własna świadomość tej więzi spłynie w ciemny zakamarek jego umysłu. Potem, zlany potem pomimo panującego tu chłodu, wyprostował się powoli. Pochodnia zgasła; dotknął jej i ponownie rozpalił. Odwracając się, ujrzał Danana. Stał przed nim potężny i nieruchomy niczym Isig, twarz miał jak wykutą z kamienia.
Morgon mimowolnie sprężył się w sobie. Przemknęło mu przez myśl, że nie zdąży wyjaśnić tego, co uczynił z kamieniem, że wcześniej gniew Danana obudzi ze snu otaczające ich skały i te pogrzebią go na wieczność obok grobowca dzieci. Ale wielka pięść króla rozprostowała się.
— Morgon? — wykrztusił ze zdumieniem. — A więc to ty mnie tu ściągnąłeś. Co robisz? — Kiedy Morgon nie odpowiadał, położył mu dłoń na ramieniu i potrząsnął lekko. — Jesteś przestraszony. Cóż takiego robiłeś, że mój widok tak cię sparaliżował?
Morgon drgnął. Czuł się wyczerpany, ociężały jak kamień.
— Zgłębiam twoje prawo ziemi. — Oparł się plecami o zimną, wilgotną ścianę i spojrzał Dananowi w oczy.
— Skąd masz taką moc? Od Ghisteslwchlohma?
— Nie — wyrzucił z siebie Morgon. — Wolałbym umrzeć, niż zrobić ci coś takiego. Nigdy nie wejdę w twój umysł…
— Już w nim jesteś. Isig to mój mózg, moje serce…
— Nie złamię więcej twoich więzi. Przysięgam. Po prostu ustanowię swoje własne.
— Ale dlaczego? Na co ci taka wiedza o drzewach i skałach?
— Żeby się wzmocnić. Dananie, zmiennokształtni są Panami Ziemi. Nie pokonam ich, jeśli…
Palce króla zacisnęły się na jego nadgarstku jak korzenie drzewa.
— Nie — powiedział, jak kiedyś Ghisteslwchlohm, kiedy to usłyszał. — To niemożliwe, Morgonie.
— Dananie — szepnął Morgon. — Ja słyszałem ich głosy. Języki, którymi rozmawiali. Widziałem moc, która w nich drzemie. To jest możliwe.
Danan puścił go, cofnął rękę i usiadł ciężko na stosie kamieni. Morgon patrzył na niego z góry i zastanawiał się, ile też może mieć lat. Król wykonał nieokreślony gest dłońmi zniszczonymi od stuleci pracy wśród kamieni.
— Czego oni chcą?
— Najwyższego.
Danan spojrzał na niego szeroko rozwartymi oczami.
— Zniszczą nas. I ciebie. Czego od ciebie chcą?
— Jestem ich łącznikiem z Najwyższym. Nie wiem, jak ani dlaczego jestem z nim związany… wiem tylko, że z jego powodu wywabiony zostałem ze swojej wyspy, nękano mnie, obdarzono niechcianą mocą, a teraz sam o tę moc zabiegam. Podejrzewam, że moc Panów Ziemi jest przez coś ograniczana… być może przez Najwyższego, i dlatego z takim zapamiętaniem go szukają. Kiedy go odnajdą, mogą rozpętać przeciwko niemu takie moce, że przy okazji zniszczą nas wszystkich. Być może on na zawsze zachowa już milczenie; trudno mi ryzykować życie i całe wasze zaufanie, dla kogoś, kto się nie odzywa. Ale walcząc w jego obronie, będę przynajmniej walczył za was. — Morgon urwał, wpatrzony w rozbłyski światła w usianych klejnotami ścianach. — Nie mogę cię prosić, żebyś mi zaufał — dodał cicho po chwili — skoro sam sobie nie ufam. Wiem tylko, dokąd prowadzą mnie logika i głód.
Z mroku dobiegło ciężkie westchnienie króla.
— Koniec jakiejś epoki… To mi powiedziałeś podczas pierwszej tutaj wizyty. Ymris jest bliskie zniszczenia. Kwestią czasu chyba pozostaje, kiedy wojna rozleje się na An, na Herun i dalej na północ, na całe królestwo. Ja mam armię górników, morgola swoje strażniczki, król-wilk… swoje wilki. Ale co to znaczy wobec armii Panów Ziemi odzyskujących swoją moc? I jak jeden książę Hed, choćby dysponujący wiedzą o prawie ziemi, ma stawić jej czoło?
— Znajdę sposób. — Jak?
— Znajdę, Dananie. Albo zginę, a jestem zbyt uparty, by umierać. — Morgon usiadł obok króla i rozejrzał się po rumowisku. — Co tu się stało? Chciałem wejść w umysły martwych dzieci, wejrzeć w ich wspomnienia, ale nic z nich nie zostało.
Danan pokręcił głową.
— Wyczułem to pod koniec lata: zgiełk gdzieś w centrum mego świata. Było to na krótko przed tym, jak przyszli cię tu szukać Panowie Ziemi. Nie wiem, jak ani przez kogo zniszczone zostało to miejsce…
— Ja wiem — szepnął Morgon. — Przez wiatr. Wielki wiatr, który roztrzaskuje kamienie… To Najwyższy zniszczył ten grobowiec.
— Ale dlaczego? To było ich jedyne ostatnie miejsce spoczynku.
— Nie wiem. Chyba że… chyba że znalazł dla nich inne miejsce, obawiając się, że tutaj nie zaznają spokoju. Nie wiem. Może uda mi się go jakoś znaleźć, przywołać do postaci, którą potrafię zrozumieć, a wtedy zapytam, czemu to zrobił.
— Jeśli kiedykolwiek ci się to uda — tylko to — spłacisz ziemwładcom dług, jaki zaciągnąłeś, czerpiąc moc z tego królestwa. Przynajmniej będziemy wiedzieli, za co umieramy. — Danan dźwignął się z kamieni i położył dłoń na ramieniu Morgona. — Rozumiem, do czego zmierzasz. Potrzebna ci moc Panów Ziemi, żeby z Panami Ziemi walczyć. Jeśli chcesz wziąć na swoje barki górę, oddam ci Isig. Najwyższy daje nam milczenie; ty darowujesz nam nadzieję.
Z tymi słowami król oddalił się, zostawiając go samego. Morgon upuścił pochodnię na ziemię i patrzył, jak się dopala. Kiedy zgasła, wstał. Nie walczył ze swoją ślepotą, lecz wdychał w siebie górską czerń, dopóki ta nie nasączyła mu umysłu i nie wydrążyła wszystkich kości. Wtedy obmacał myślami skały wokół siebie, wślizgnął się nimi w korytarze, w kanały powietrza, w leniwe strumyki czarnej wody. Wykuwał górę z jej nie kończącej się nocy, dopasowywał ją do kształtu swoich myśli. Jego umysł wciskał się w litą skałę, rozchodził po kamieniach, po cichych pieczarach, głębokich jeziorach, dotarł do gleby przykrywającej skalną opokę i do wrastających w nią korzeni drzew. Jego świadomość wypełniła podstawę góry i płynęła wzwyż. Dotykał po drodze umysłów ślepych ryb, dziwnych insektów zamieszkujących ten nie podlegający zmianom świat. Stał się uwięzionym w skale topazem, który wyrąbywał ze ściany jakiś górnik; zawisł głową w dół, wpatrując się w nicość zalegającą w mózgu nietoperza. Zatracił swoją własną postać; jego kości zakrzywiały się wokół prastarej ciszy, pięły bez ustanku ku górze, ciężkie od metali i klejnotów. Nie mógł znaleźć swojego serca. Kiedy próbował je odszukać w skalnych masach, wyczuł tam inne imię, inne serce.