Morgon wszystko mu po drodze opowiedział. Zawarł w swej opowieści nawet wydarzenia ostatnich siedmiu dni, które upłynęły mu w takiej błogości, że wydawały się nierealne. Mathom słuchał w milczeniu, od czasu do czasu wydając tylko ciche gardłowe pomruki przywodzące na myśl głos kosa. Wkraczając na wewnętrzny dziedziniec, ujrzeli drżące, spocone konie, które służba prowadziła do stajni. Spod siodeł wystawały purpurowo-niebieskie derki. Były to barwy królewskiej gwardii przybocznej. Mathom zaklął pod nosem.
— Rood pewnie wrócił. Z pustymi rękami, wściekły, znękany przez widma i zdrożony.
Weszli do sali tronowej skąpanej w blasku pochodni. Rood siedział przygarbiony nad czarką wina. Na widok ojca zrobił wielkie oczy i zerwał się z miejsca. Towarzyszący mu Duac i Raederle obejrzeli się jak na komendę.
— Na Hel, gdzieś ty się podziewał?!
— Nie krzycz na mnie — odezwał się spokojnie król. — Nie mam współczucia dla głupca, który wyprawia się w ten chaos szukać harfisty.
Oniemiały Rood opadł z otwartymi ustami na ławę, a Mathom przeniósł wzrok na Duaca, który przyglądał się mu na pozór beznamiętnie. Kiedy się jednak odezwał, w jego głosie wyraźnie pobrzmiewało napięcie.
— Cóż cię sprowadza do domu? — spytał. — Spadasz z nieba jak zły omen. Nie widać po tobie, byś przejmował się zbytnio zamieszaniem, jakiego narobiłeś w ziemwładztwie.
— Bo i czym się przejmować — odparł z niewzruszonym spokojem Mathom, nalewając sobie wina. — Bardzo dobrze radziliście tu sobie z Roodem beze mnie.
— Tak uważasz? — wycedził Rood przez zaciśnięte zęby. — A wiesz, że wojna wisi na włosku?
— Wiem. I An przygotowało się do niej w zadziwiająco krótkim czasie. Nawet ty w niecałe trzy miesiące przeobraziłeś się z książkowego mola w wojownika.
Rood wciągnął powietrze w płuca, by odpowiedzieć, ale Duac wymownym gestem ścisnął go za nadgarstek.
— Wojna? — spytał z pobladłą twarzą. — Z kim?
— A kto, prócz nas, się zbroi?
— Ymris? — bąknął Duac. — Ymris? — powtórzył z niedowierzaniem.
Mathom opróżnił duszkiem czarkę wina. Wyglądał teraz starzej niż w blasku księżyca na błoniach, był posępny i zdrożony. Usiadł obok Raederle.
— Widziałem wojnę w Ymris — odezwał się cicho.
— Rebelianci opanowali już połowę wybrzeża. To dziwna, krwawa, bezlitosna wojna, która nadszarpnie poważnie siły Heureu Ymrisa. Nie ma się co łudzić, że zdoła on nie dopuścić do rozlania się buntu poza granice swojego państwa. Przewidywałem taki rozwój wypadków, ale nawet ja nie mogłem wzywać Trzech Prowincji do stawania pod broń bez podania przyczyny. A podanie przyczyny przyśpieszyłoby tylko rebelię.
— A więc zrobiłeś to celowo? — żachnął się Duac. — Zostawiłeś nas, żebyśmy sami się zbroili?
— Owszem, to było drastyczne posunięcie — przyznał Mamom — ale przyniosło pożądany rezultat.
Zerknął znowu na Rooda, który odzyskawszy wreszcie głos, zapytał cicho: — Gdzie byłeś?
— Tu i ówdzie, zaspokajałem ciekawość.
— Na długo ściągnąłeś do domu?
— Chyba już tu zostanę. Jeśli nie będziesz podnosił na mnie głosu.
— Nie podnosiłbym, gdybyś nie był takim zakutym świńskim łbem.
Mathom popatrzył na syna sceptycznie.
— Widzę, żeś zhardział. Co chcieliście zrobić z Dethem, gdyby udało się go wam schwytać?
— Odesłałbym go za jakiś czas na okręcie wojennym do Caithnard — odezwał się po chwili milczenia Duac — żeby Mistrzowie go tam przesłuchali.
— Uniwersytet w Caithnard to nie sąd. Duac spojrzał na ojca zmieszany.
— A jak ty byś postąpił? — zapytał. — Jak byś postąpił na moim miejscu, widząc, że Morgon… że Morgon zamierza dokonać samosądu na człowieku, którego w królestwie nie chroni żadne prawo, który zdradził wszystkich mieszkańców królestwa? No, jak byś postąpił?
— Sprawiedliwie — odparł cicho Mathom. Morgon popatrzył na króla i dostrzegł w jego ciemnych, zmęczonych oczach ledwie uchwytny, osobliwy ból. — Deth jest harfistą Najwyższego. Najwyższemu pozostawiłbym sąd nad nim.
— Mathomie? — odezwał się Morgon. Ale Mathom, nie zwracając na niego uwagi, wyciągnął rękę i pogładził po włosach Raederle.
— Najwyższy — mruknął Rood. Z jego tonu zniknęła wojownicza szorstkość. Słowa króla były zagadką, pełnym goryczy i rozpaczy błaganiem o odpowiedź. Rood zerknął na Morgona. — Słyszałeś mego ojca. Ja nie zajmuję się już rozwiązywaniem zagadek. Ty będziesz musiał ją rozwiązać, mistrzu zagadek.
— Na to wygląda — odparł ze znużeniem Morgon. — Nie widzę innego wyjścia.
— Bawisz tu o wiele za długo — zauważył Mathom.
— To prawda. Nie mogłem wyjechać wcześniej. Ale wyruszę… — Zerknął pytająco na Duaca. — Jutro? Czy statki będą już gotowe do drogi?
Duac kiwnął głową.
— Bri Corbett powiedział, że wyjdą w morze o północy, wraz z odpływem. Jeśli mam być szczery, to dowiedziawszy się ode mnie, o co ci chodzi, powiedział o wiele więcej. Ale zna ludzi, którzy za złoto popłyną nawet z umarłymi.
— A więc jutro — mruknął Mathom. Zerknął wymownie na Morgona, a potem na Raederle, która z naburmuszoną miną wpatrywała się w dopalającą się świecę. Dziewczyna, jakby czytając w myślach ojca, uniosła powoli wzrok.
— Jadę z Morgonem i nie proszę cię, żebyś udzielił nam ślubu. Nie zamierzasz stawiać przeszkód?
Mathom westchnął i pokręcił głową.
— Przeszkód Morgonowi? Za stary jestem i zbyt zmęczony, i pragnę tylko, żebyście w tym ogarniętym wojenną zawieruchą królestwie znaleźli spokój.
Raederle napłynęły do oczu łzy.
— Och, dlaczego tak długo cię nie było? — wyszeptała i Mamom przytulił ją do siebie. — Potrzebowałam cię.
Rozmawiali, dopóki świece nie wypaliły się w lichtarzach i do okien nie zajrzał szary świt. Przespali prawie cały następny dzień, a późnym wieczorem, kiedy świat znowu znieruchomiał, Morgon wezwał swoją armię umarłych do portu w Anuin.
Cumowało tam w poświacie księżyca siedem statków kupieckich z lekkim ładunkiem wytwornych tkanin i przypraw. Morgon z głową pełną imion, twarzy i wspomnień, które czerpał z umysłów umarłych, patrzył, jak ich szeregi stają się z wolna na wpół widzialne. Nadciągali konno zbrojni i milczący, i ustawiali się w kolejce do zaokrętowania. Miasto za ich plecami spowijał mrok, maszty stojących w porcie statków to wznosiły się ku gwiazdom, to opadały w rytm falującej wody. Temu odbywającemu się w koszmarnej ciszy zlotowi umarłych przypatrywali się Duac, Bri Corbett i zafascynowani marynarze pełniący nocne wachty na stojących w porcie statkach. Widmowe zastępy były już gotowe do wejścia na pokłady, kiedy Morgona wytrącił z koncentracji tętent końskich kopyt. Powracając myślami do świata żywych, zobaczył zeskakującą z wierzchowca Raederle. Zdziwił się, że dziewczyna już nie śpi. Pasemka jej włosów wymykające się spod wysadzanych klejnotami spinek lśniły w blasku palącej się w pobliżu samotnej portowej latarni. Nie widział dobrze twarzy.
— Płynę z tobą na Hed — oznajmiła. Wyciągnął rękę z pomroki dziejów, by obrócić twarz dziewczyny ku światłu. Zdumiał go malujący się na niej gniew.
— Przecież ustaliliśmy — powiedział. — Nie popłyniesz na statku pełnym widm.
— Ustaliłeś to z moim ojcem. Mnie zapomniałeś poinformować.