— Nie. Czasami wyraźniej widzę w ciemnościach. Mój umysł kształtuje świat, który mnie otacza, ale ocena niewielkich odległości sprawia mi trudności… — Oddał ozdobioną gwiazdkami harfę Morgonowi. — Tyle lat już upłynęło, a ja nadal pamiętam, na jaką nutę szumi górski potok, trzaska ogień, krzyczy ptak…
— Chętnie posłuchałbym twojej gry — powiedział Morgon.
Czarodziej pokręcił głową.
— Ale nie posłuchasz. Gram teraz bardzo kiepsko, Danan świadkiem. — Zwrócił się do Danana: — Jeśli naprawdę chcesz opuścić Isig, musisz to zrobić niebawem Przyjdzie ci walczyć u progu zimy, i chyba wtedy najbardziej się tam przydasz. Ymriscy wojownicy nie są zwyczajni bić się w śniegu, za to Panom Ziemi on w ogóle nie przeszkadza. Pogoda będzie teraz ich największym sprzymierzeńcem.
— Cóż — odezwał się po chwili milczenia Danan — albo będę walczył z nimi zimą w Ymris, albo sami tu do mnie przyjdą. Jutro zaczynam zbierać ludzi i szykować statki do drogi. Zostawię tu Asha. Nie będzie zachwycony, ale jest moim ziemdziedzicem i nierozsądnie byłoby narażać życie nas obu w Ymris.
— Będzie chciał popłynąć tam zamiast ciebie — zauważył Yrth.
— Wiem. — Danan powiedział to spokojnie, ale Morgon wyczuł w nim siłę, niezłomną wolę kamienia, który po raz pierwszy w ciągu swojego istnienia zdecydował się ruszyć z miejsca. — Zostanie. Jestem stary i jeśli zginę… Wielkie, zahartowane drzewa czynią najwięcej szkody, kiedy padają.
Morgon zacisnął dłonie na poręczach krzesła.
— Dananie — odezwał się z prośbą w głosie — zostań. Nie ma potrzeby, byś ryzykował życie. W naszych umysłach jesteś zakorzeniony w zaraniu królestwa. Jeśli zginiesz, umrze w nas wszystkich jakaś cząstka nadziei.
— Jest taka potrzeba. Walczę o wszystko co dla mnie cenne. O Isig. O wszystkich, którzy tu żyją i są związani z tą górą na dobre i złe. O ciebie.
— No dobrze — szepnął Morgon. — Dobrze. A ja znajdę Najwyższego; jeśli zajdzie taka potrzeba, będę wyrywał po kawałku moc z jego umysłu, dopóki nie wypełznie ze swojej kryjówki, żeby mnie powstrzymać.
Tej nocy, po powrocie z królewskiej sali, rozmawiał długo z Raederle. Leżeli oboje na miękkich futrach przy kominku. Ona słuchała, on mówił jej, co zamierza, opowiadał o wojennych planach Danana, dzielił się wieściami o jej ojcu, które przyniosła do Isig Nun.
— Ciekawam — powiedziała w końcu, bawiąc się włosiem koziego futra — czy od awantury, jaka zapewne wybuchła, kiedy ojciec ogłosił swoją decyzję, zawalił się strop dworu w Anuin.
— Nie podjąłby tej decyzji, gdyby uważał, że wojny da się uniknąć.
— Masz rację. Już od dawna się jej spodziewał, widział swoimi kruczymi oczami, jak nadciąga… — Raederle westchnęła, skubiąc wełnę. — Wyobrażam sobie, jak Rood z Duakiem będą mu suszyć głowę przez całą drogę do Ymris. — Zamilkła i zapatrzyła się w ogień. Morgon dostrzegł na jej twarzy tęsknotę. Dotknął jej policzka.
— Raederle, a może chcesz ich odwiedzić? Doleciałabyś do domu w kilka dni, a potem spotkalibyśmy się w jakimś umówionym miejscu… powiedzmy w Herun.
— Nie.
— Ciągnąłem cię ze sobą w skwarze i kurzu Drogą Kupców; molestowałem cię dopóty, dopóki nie zmieniłaś postaci; z mojej winy wpadłaś w ręce Ghisteslwchlohma; na koniec zostawiłem cię na pastwę Panów Ziemi, a sam uciekłem…
— Morgonie.
— Potem, korzystając ze swojej własnej mocy, przybyłaś za mną przez bezdroża aż pod Górę Erlenstar, a ja znowu cię zostawiłem i odszedłem bez słowa na północne rubieże. Odnalazłaś mnie tam i zaprowadziłaś do przyjaznego domu, a ja prawie się do ciebie nie odezwałem. Jak, na Hel, możesz po tym wszystkim trwać przy mnie?
Uśmiechnęła się.
— Sama nie wiem. Czasami też się nad tym zastanawiam. Potem dotykasz mojego policzka swoją pobliźnioną dłonią i odczytujesz moje myśli. Twoje oczy mnie znają. To dlatego idę wciąż za tobą, czy to boso, czy dygocząc z zimna, przez całe królestwo, przeklinając słońce albo wiatr, albo siebie samą, bo rozsądku pozbawia mnie miłość do człowieka nie posiadającego nawet łóżka, do którego mogłabym wpełznąć nocą. A czasami przeklinam ciebie, bo wymawiasz moje imię w sposób, w jaki nie potrafi tego uczynić żaden inny mężczyzna w królestwie, a ja chcę je słyszeć z twoich ust aż do śmierci. Jak więc mogę ci? zostawić?
Patrzył długo w jej roześmiane bursztynowe oczy. Objęła go i pocałowała, a potem wsunęła dłoń między ich usta.
— Chcę porozmawiać — powiedziała, kiedy zamruczał w proteście.
Usiadł, odetchnął głęboko i wrzucił do ognia nowe polano.
— No to rozmawiajmy.
— Co zrobisz, Morgonie, jeśli ten czarodziej o dłoniach harfisty znowu cię zdradzi? Jeśli znajdziesz mu Najwyższego i poniewczasie stwierdzisz, że jest bardziej przewrotny od Ghisteslwchlohma?
— Ja już wiem, że on taki jest. — Morgon objął rękoma kolana. — Wciąż o tym myślę. Widziałaś, jakiej mocy użył w Lungold?
— Widziałam. Chronił walczących kupców.
— Czyli nie jest Panem Ziemi; ich moc jest spętana.
— Jest czarodziejem.
— Albo czymś, na co nie mamy nazwy… tego właśnie się obawiam. — Morgon poprawił się na futrach. — Nie próbował nawet odwieść Danana od poprowadzenia górników do Ymris. Przecież oni nie są wojownikami. Wytną ich tam w pień. A Dananowi nic nie przyjdzie z tego, że tam polegnie. Powiedział mi kiedyś, że kiedy wybije jego godzina, chciałby stać się drzewem pod rozgwieżdżonym nocą i słonecznym za dnia niebem. Z drugiej strony, znają się z Yrthem od wieków. Może Yrth wie, że nie ma sensu perswadować czegokolwiek kamieniowi.
— O ile to naprawdę Yrth. Jesteś tego pewien?
— Tak. Zadbał już o to, żebym nie miał wątpliwości. Zagrał na mojej harfie.
Gładziła w milczeniu jego plecy.
— W takim razie — powiedziała cicho — może mu zaufaj.
— Próbowałem — szepnął. Dłoń Raederle znieruchomiała. Położył się znowu obok niej i wsłuchał w pojękiwanie płonącej w kominku sosny. Zakrył przedramieniem oczy. — Nie dam rady. Nigdy nie pokonani go na słowa. Nigdy nie będę go mógł zabić. Mogę tylko czekać, aż sam się odsłoni, a wtedy może już być za późno…
Raederle coś powiedziała, ale on już nie słuchał, bo coś nieokreślonego zaczynało właśnie drążyć mroki jego umysłu. Z początku przypominało czyjąś sondę, której nie potrafił postawić tamy. Przyjrzał się więc temu bliżej i zaczął słyszeć dźwięk. Rozchylił usta, zaschło mu w gardle. Dźwięk narósł do ryku przypominającego ryk morza, które naciera na port, na wyciągnięte na brzeg łodzie, na chaty rybaków, a potem wypiętrza się, przelewa przez klify i zatapia pola, wyrywa z korzeniami drzewa, wypełnia noc posępnym grzmotem, głusząc lament ludzi i zwierząt. Sam nie wiedział, kiedy zerwał się na nogi, w uszach rozbrzmiewało mu echo krzyku ziemwładcy Hed.
— Nie!
Słyszał paniczną wrzawę. Nic nie widział w wirującym, czarnym potopie. Ciało nabrzmiało mu prawem ziemi. Czuł straszną falę, która cofając się, porywała porozrywane wory z ziarnem, owce i świnie, baryłki piwa, obalone ściany stodół i chat, kawałki płotów, garnki, brony, piszczące w ciemnościach dzieci. Ktoś chwycił go za rękę i wykrzykiwał raz po raz jego imię. Ogarnęły go strach, rozpacz, bezsilny gniew, własny i Eliarda. Ktoś wniknął w jego umysł, ale on był teraz na Hed, tysiąc mil stąd. Czyjaś dłoń wymierzyła mu siarczysty policzek, wyrywając z transu.