Zamrugał i spojrzał w niewidzące oczy Yrtha. Palące, wściekłe poczucie niesprawiedliwości odebrało mu mowę. Zwinął dłoń w pięść i wyprowadził cios; Yrth był twardszy, niż się spodziewał. Morgon odniósł wrażenie, że uderza w kamień albo w drzewo. Na twarzy czarodzieja odmalowało się zaskoczenie. Zafalował w powietrzu i zniknął. Pojawił się ponownie w chwilę później i przysiadł na brzegu kominka, uciskając dłonią krwawiący policzek.
Miny Raederle i dwóch strażników w drzwiach wyrażały to samo. Oni też zamarli. Morgon, dysząc spazmatycznie, uspokajał się powoli.
— Doszło do inwazji na Hed. Muszę tam być.
— Nie.
— Morze runęło na klify. Słyszałem… słyszałem ich krzyki, krzyk Eliarda. Jeśli nie żyje… przysięgam, jeśli nie żyje… gdybyś mnie nie spoliczkował, wiedziałbym! Byłem w jego umyśle. Tol… Tol już nie ma. Legło w gruzach. Wszyscy zginęli. — Spojrzał na Raederle. — Wrócę najszybciej, jak będę mógł.
— Idę z tobą — wyszeptała. — Nie.
— Tak.
— Morgonie — wtrącił Yrth. — Zginiesz.
— Tristan. — Morgon zacisnął pięści i z trudem przełknął ślinę. — Nie wiem, czy żyje, czy zginęła!
Zamknął oczy, wyrzucił umysł w ciemną, deszczową noc nad niezmierzonymi lasami, najdalej jak mógł. Zbliżył się do skraju świadomości. Ale wizja, która uformowała się w jego umyśle, ściągnęła go z powrotem. Otworzył oczy i potoczył wzrokiem po skąpanych w blasku ognia ścianach wieży.
— To pułapka — powiedział Yrth. Głos miał przepełniony bólem, ale spokojny. Morgon nie odpowiedział. Wydostał z umysłu obraz sokoła, ale postać ta szybko, jeszcze zanim zaczęła się zmieniać, przeszła w jasne, płonące oczy, które czytały w jego myślach. Te oczy wciągnęły go z powrotem w siebie.
— Ja się tam udam, Morgonie. Spodziewają się ciebie; mnie nie znają. Potrafię szybko podróżować; niedługo wrócę… — Yrth wstał gwałtownie, kiedy Morgon wypełnił swój umysł wizją ognia i cieni, i zniknął w nich. Wychodził już z izby, kiedy oczy czarodzieja przeszyły jego umysł i zburzyły skupienie.
Znowu ogarnął go gniew. Postąpił następny krok i wpadł na iluzje litej skały w drzwiach.
— Morgonie — powiedział czarodziej i Morgon odwrócił się na pięcie. Cisnął w umysł Yrtha krzyk, który powinien oderwać uwagę czarodzieja od iluzji, którą tworzył. Ale krzyk ten rozpłynął się w tym umyśle bez echa, jak po bezmiarze ciemności.
Morgon znieruchomiał z dłońmi przyłożonymi na płask do iluzji kamiennej ściany. Na twarz występował mu z wolna pot, wywoływany strachem i wyczerpaniem. Te ciemności były jak ostrzeżenie. Ale musnął je znowu umysłem, objął, spróbował przeniknąć przez tę iluzję do jądra myśli czarodzieja. Zapadł się tylko jeszcze głębiej w mrok, z poczuciem, że jakaś wielka moc cofa się wciąż przed jego sondą. Podążał za nią, aż pobłądził…
Odnalazł z trudem drogę powrotną z ciemności i stwierdził, że siedzi bez ruchu obok kominka. Raederle trzymała go za bezwładną rękę. Przed nimi stał Yrth. Twarz miał poszarzałą ze zmęczenia, oczy nabiegłe krwią. Na jego butach i kraju długiej szaty widniały zacieki zaschniętego błota i skrystalizowanej soli. Rozcięcie na policzku zasklepiło się.
Morgon drgnął. Stojący obok Danan schylił się i położył mu dłoń na ramieniu.
— Morgonie — odezwał się cicho. — Yrth wrócił właśnie z Hed. Wkrótce południe. Nie było go dwie noce i jeden dzień.
— Co ty mi… — Morgon zerwał się na nogi. Danan przytrzymał go, dopóki nie ochłonął. — Jak mi to zrobiłeś?
— Wybacz, Morgonie. — W napiętym, zmęczonym głosie czarodzieja zdawały się pobrzmiewać nutki jakiegoś innego głosu. — Na Hed czekali na ciebie Panowie Ziemi. Gdybyś się tam pojawił, zginąłbyś, a walka w twojej obronie pochłonęłaby jeszcze więcej ludzkich istnień. Nie mogli natrafić na twój ślad, postanowili więc wywabić cię z kryjówki.
— A Eliard…?
— Jest bezpieczny. Znalazłem go w ruinach Akren. Fala zniszczyła Tol, Akren, większość gospodarstw wzdłuż zachodniego wybrzeża. Rozmawiałem z kmieciami; widzieli jakąś bitwę z udziałem dziwnych, zbrojnych ludzi, którzy, jak twierdzili, nie byli z Hed. Rozmawiałem z jednym z upiorów; powiedział, że niewiele mogli zdziałać wobec wody. Powiedziałem Eliardowi, kim jestem, gdzie ty jesteś… był ogłuszony szybkością, z jaką to się stało. Powiedział, że wie, iż wyczułeś ten akt zniszczenia, ale rad jest, że miałeś na tyle rozsądku, by się tam nie pokazywać.
Morgon wciągnął spazmatycznie powietrze w płuca.
— A Tristan?
— Eliard przypuszcza, że jest cała i zdrowa. Jakiś głupi kupiec powiedział jej, że zniknąłeś. Opuściła więc Hed, żeby cię szukać, ale w Caithnard rozpoznał ją i zatrzymał pewien żeglarz. Jest teraz w drodze do domu. — Morgon zakrył oczy przedramieniem. Cofnął się, kiedy czarodziej uniósł rękę i postąpił krok w jego stronę. — Morgonie. — Czarodziej z trudem dobywał z siebie głos. — To nie było skomplikowane zaklęcie. Skruszyłbyś je, gdybyś tylko jasno pomyślał.
— Myślałem jasno — wyszeptał Morgon. — Skruszenie go było ponad me siły. — Urwał. Czuł za sobą obecność zaintrygowanego, ale ufającego im obu Danana. Mroczna zagadka mocy czarodzieja znowu zdominowała jego myśli, rozlewała się na całe królestwo od Isig po Hed. Wyglądało na to, że nie ma przed nią ucieczki. Z braku innego wyjścia zaniósł się chrapliwym, bezsilnym szlochem. Czarodziej, garbiąc się, jakby na jego barkach spoczywało brzemię całego królestwa, milczał.
12
Opuścili Isig nazajutrz. Pod postacią trzech kruków wynurzyli się z kłębów dymu nad kuźniami Danana i przecięli Ose nad portem w Kyrth; wszystkie cumujące tam statki przygotowywano już do długiej żeglugi rzeką ku wzburzonemu jesiennemu morzu. Nad lasami Osterlandu przywitała kruki szaruga, w dole, mila za milą, ciągnęły się zmoknięte, osowiałe sosny. W oddali ponad pierścień gęstej mgły wyrzynał się szczyt Posępnej Góry. Kruki walczyły z porywistymi wschodnimi i północnymi wichrami; przemykały między prądami powietrza, to wznosząc się na nich, to opadając. Zatrzymywały się często na odpoczynek. Do zmierzchu pokonały zaledwie połowę drogi do Yrye.
Noc postanowiły spędzić w koronie starego rozłożystego drzewa, którego mokre grube konary wzdychały z rezygnacją. Kruki schroniły się we względnie osłoniętych przed deszczem niszach listowia. Dwa przycupnęły obok siebie na jednej gałęzi, trzeci — wielkie, czarne, nastroszone ptaszysko, które nie odezwało się od wylotu z Isig — znalazł sobie miejsce niżej.
O północy wiatr ustał. Szum deszczu opadł najpierw do szeptu, potem zupełnie ucichł. Chmury zaczęły się rozstępować, odsłaniając stopniowo gromady gwiazd na tle bezdennej czerni. Ta niespodziewana cisza utorowała sobie drogę do kruczych snów Morgona. Otworzył oczy.
Raederle siedziała obok bez ruchu, przypominała kłębuszek miękkich czarnych piór. Kruk pod nimi też się nie poruszał. Morgona naszła pokusa powrotu do własnej postaci; pragnął wdychać aromaty nocy, chciał się przeistoczyć w księżycową poświatę. Po chwili rozpostarł skrzydła, sfrunął bezszelestnie na ziemię i zmienił postać.
Stał cicho pośród osterlandzkiej nocy. Umysł miał otwarty na wszystkie dźwięki, zapachy i kształty. Przyłożył dłoń do wilgotnego, chropawego pnia drzewa i wyczuł, że ono drzemie. Słyszał kroki jakiegoś nocnego łowcy stąpającego po rozmiękłej ziemi. Czuł bogate, przemieszane ze sobą zapachy mokrej sosny, martwej kory i gliny pod stopami. Zapragnął stać się cząstką tej ziemi, pławić się w srebrzystej poświacie księżyca. W końcu uwolnił umysł i ten popłynął w niezgłębioną, nieruchomą noc.