Выбрать главу

Przetarł grzbietem dłoni spocone czoło. Bri Corbett stał na pokładzie pobliskiego statku oparty o nadburcie, łowiąc uchem dochodzące z nabrzeża odgłosy i obserwując odpływ.

— Panie — zawołał cicho — jeśli wkrótce nie odbijemy, to siedem wypełnionych umarlakami statków utknie do rana w porcie.

— Rozumiem. — Morgon przeciągnął się, by rozprostować obolałe plecy. Raederle założyła ręce na piersi. Pochwycił w powietrzu spinkę, która wysunęła się z jej włosów. — Najlepiej będzie, jeśli udasz się do Caithnard konno i tam się spotkamy.

— Miałeś jechać przez Hel ze mną. A nie płynąć z duchami na Hed.

— Nie mogę poprowadzić armii upiorów do Caithnard lądem i ładować jej tam w porcie na statki na oczach wszystkich kupców…

— Nie w tym rzecz. Rzecz w tym, że w jakikolwiek sposób będziesz chciał się dostać na Hed, ja na krok cię nie opuszczę. Rzecz w tym, że chciałeś obrać kurs prosto na Hed, a mnie zostawić w Caithnard.

— Nieprawda — zaprzeczył z oburzeniem.

— W połowie drogi wpadłoby ci to do głowy — fuknęła — a ja czekałabym na ciebie jak głupia w Caithnard. Mam na koniu juki ze wszystkim, czego mi trzeba; płynę z tobą.

— Nie. Nie zabiorę cię w czterodniowy rejs przez morze z umarłymi z An.

— Zabierzesz.

— Nie zabiorę. — Zabierzesz.

— Nie zabiorę. — Morgon, zaciskając pięści, patrzył na Raederle rozpłomienionym wzrokiem. W świetle latarni widział wyraźnie jej twarz, jej błyszczące oczy, i przypomniał sobie, że niedawno spoglądała w puste oczodoły czaszki i stawiała dzielnie czoło umarłym królom. — Nie — powtórzył chrapliwie. — Nie wiem, jaki ślad mocy pozostawią umarli na wodzie. Nie wiem…

— Nie wiesz, na co się porywasz. Nie wiesz, na ile będziesz bezpieczny, nawet na Hed.

— I dlatego właśnie nie zabiorę cię na statek.

— I dlatego właśnie popłynę z tobą. Ja przynajmniej czuję morze. Urodziłam się z tym.

— I co zrobisz, jeśli ono rozerwie pod tobą drewno i rozrzuci po falach deski, przyprawy i umarłych? Utoniesz, bo obojętne jaką postać przybierzesz, ja nie będę cię mógł ocalić. I co wtedy?

Milczała. Odniósł wrażenie, że szeregi umarłych za jej plecami patrzą na niego z taką samą beznamiętną nieugiętością. Odwrócił się gwałtownie, rozwierając i z powrotem zaciskając pięści. Przechwycił kpiące spojrzenie jednego z królów i zastygł. W martwych oczach widma majaczyło wspomnienie jego imienia. Po chwili sylwetka upiora zafalowała w ciemnościach; ruszył z miejsca i wjechał po trapie na statek.

Nadzorując załadunek widmowej armii na siedem statków kupieckich, Morgon stracił znowu poczucie czasu. Stulecia przepływały przez niego z cichym pomrukiem, który mieszał się z pluskiem wody oraz z głosami Duaca i Raederle rozmawiających ze sobą w jakiejś odległej krainie. Dobrnął wreszcie do końca długiej listy imion i znowu przejrzał na oczy.

Ciemne, ciche statki kołysały się na fali odpływu. Szyprowie wydawali rozkazy przyciszonymi głosami, jakby w obawie, że zakłócą spokój umarłym. Marynarze krzątali się cicho po pokładach. Raederle i Duac stali samotnie na opustoszałym nabrzeżu i patrzyli w milczeniu na Morgona. Zszedł do nich. Słony wiatr, który niedawno się zerwał, osuszał mu spoconą twarz.

— Dziękuję za wszystko — zwrócił się do Duaca. — Nie wiem, co na to powie Eliard, ale ja nie wyobrażam sobie lepszej ochrony dla Hed. Będę spokojniejszy. Przekaż Mathomowi… powiedz mu… — zająknął się, szukając słów.

Duac położył mu dłoń na ramieniu.

— On wie. Uważaj na siebie.

— Będę uważał. — Spojrzał na nieruchomą, milczącą Raederle. Przez chwilę, milcząc, patrzyli sobie w oczy. — Do zobaczenia w Caithnard — powiedział w końcu i ją pocałował. Potem odwrócił się szybko i wszedł na prowadzący statek. Wciągnięto za nim trap; Bri Corbett czekał przy otwartym luku ładowni.

— Naprawdę chcesz odbyć tę podróż w towarzystwie umarłych? — z troską zapytał Morgona spuszczającego się po drabince do nieoświetlonej ładowni.

Morgon kiwnął bez słowa głową. Kiedy Bri zatrzasnął pokrywę luku, wyszukał sobie po omacku miejsce między belami tkanin i workami przypraw. Czuł, jak statek odbija od nabrzeża i wychodzi z portu Anuin na otwarte morze. Oparty o ścianę ładowni słyszał szum wody rozcinanej przez kadłub. Otaczali go milczący, niewidzialni umarli. Ich umysły uspokajały się w miarę, jak zostawiali za sobą swoją przeszłość. Morgon przyłapał się na tym, że mimowolnie usiłuje wypatrzyć w kompletnych ciemnościach ich twarze. Podciągnął kolana pod brodę, wsparł czoło na przedramieniu i wsłuchał się w plusk wody. Po chwili dało się słyszeć skrzypnięcie otwieranego luku.

Wciągnął w płuca długi haust powietrza i wypuścił je powoli. Zamknięte powieki prześwietlił mu blask latami. Ktoś zszedł na dół po drabince, odnalazł w ciemnościach drogę przez zapchaną towarami ładownię i usiadł obok. W nozdrza uderzyła go woń pieprzu i imbiru. Luk znowu się zatrzasnął.

Wtedy uniósł głowę i odezwał się do Raederle, której obecność zdradzał jedynie cichy oddech i rześki zapach morskiego powietrza.

— Czy do końca życia zamierzasz robić mi na przekór?

— Tak — odparła wyniośle.

Opuścił głowę z powrotem na podciągnięte kolana. Po chwili wyciągnął rękę i namacał w ciemnościach najpierw jej nadgarstek, a potem dłoń. Zapatrzony w smolisty mrok przytulił sobie tę dłoń do serca.

2

Do Hed dopłynęli czwartej doby nocą. Sześć statków kupieckich skręciło na zachód i weszło w kanał, by zaczekać w Caithnard; Bri skierował swój statek do Tol. Zmęczonego Morgona wyrwało z drzemki skrzypniecie, z jakim drewniana burta otarła się o nabrzeże. Usiadł prosto i znieruchomiał, wytężając słuch. Z pokładu dobiegał głos Bri przekomarzającego się z kimś na żarty. Odsunięto pokrywę luku; oślepił go blask latami. Poczuł zapach ziemi.

Serce zabiło mu mocniej. Raederle zagrzebana obok niego w stos futer, uniosła głowę.

— Jesteście w domu, panie — oznajmił z uśmiechem Bri.

Morgon wstał i wspiął się na pokład. Z całego Tol widać było tylko garstkę domów rozsianych poza granicami cienia rzucanego przez mroczne klify. Ciepłe, nieruchome powietrze pachniało znajomo krowami i ziarnem.

Uświadomił sobie, że coś powiedział, dopiero kiedy Bri, gasząc latarnię, odparł:

— Nie ma jeszcze północy. Dopłynęliśmy szybciej, niż się spodziewałem.

Fale lizały leniwie plażę i cofały się, pozostawiając wilgotny, srebrzący się w blasku księżyca piasek. W cieniu klifów nikła biała jak kość wstęga odchodzącego od portu i biegnącego wzdłuż brzegu gościńca. Ponad klifami gościniec pojawiał się znowu, by przecinając pastwiska i pola uprawne, dotrzeć do progu Akren. Morgon zacisnął dłonie na relingu. Wspominał kręty, powikłany szlak, który przywiódł go z powrotem na Hed na statku pełnym umarłych, i ten nadbrzeżny trakt wiodący do Akren wydał mu się nagle czymś więcej niż zwyczajną drogą.

Usłyszał swoje imię wypowiedziane przez Raederle i rozluźnił ściskające reling dłonie. Na nabrzeże opadł z łomotem trap.

— Wrócę przed świtem — powiedział do Bri i dotykając majaczącego w mroku ramienia kapitana, dodał: — Dziękuję.

Zeszli z Raederle ze statku i opuścili port. Minąwszy pogrążone we śnie rybackie chaty i stare, wypłowiałe na słońcu łodzie, na których spały mewy, wspięli się pogrążonym w ciemnościach gościńcem na szczyt klifu. Tu, w poświacie księżyca, pnąc się na pagórki, spływając w zagłębienia terenu, rozlewało się morze pól uprawnych otaczające ze wszech stron Akren. Noc była bezgłośna; nadstawiając ucha, Morgon słyszał wolny, spokojny oddech bydła i ciche skamlenie śniącego o czymś psa. W Akren paliło się światło. Morgon myślał, że to lampa na ganku; kiedy jednak podeszli bliżej, okazało się, że światło pochodzi z wnętrza domu. Raederle szła obok w milczeniu, zerkając na rzędy fasoli i łany na wpół dojrzałej pszenicy ponad oddzielającymi gościniec od pól murkami. Odezwała się dopiero wtedy, kiedy zbliżyli się do Akren na tyle, że na tle gwiazd można już było odróżnić zarysy spadzistego dachu.