— Ale po co ty tam jedziesz?
— Bo wybierają się tam Har i Danan, i Mathom — powiedziała cicho morgola. — Ziemwładcy królestwa ciągną do Ymris, by tam walczyć o przetrwanie… a może nawet o coś ważniejszego. W sercu królestwa zalega splot nierozwiązanych zagadek; chcę być przy ich rozwiązywaniu. Nawet ryzykując życie. Chcę poznać odpowiedzi z pierwszej ręki.
Lyra milczała. Ich twarze, oświetlone miękkim blaskiem ognia, były niemal nie do rozróżnienia w swoim szlachetnym pięknie. Ale ze złotych oczu morgoli nie dało się niczego wyczytać, podczas gdy oczy Lyry były jak otwarta księga.
— Harfista nie żyje — wyszeptała. — Jeśli to cię interesuje.
Morgola spuściła wzrok, a potem wyciągnęła rękę i dotknęła policzka Lyry.
— W królestwie więcej jest pytań pozostających bez odpowiedzi — powiedziała — i to chyba ważniejszych. — Ściągnęła brwi. — Zagadki bez odpowiedzi mogą być straszne — dorzuciła po chwili. — Ale z niektórymi da się żyć. Co do reszty… Yrth sądzi, że to, co zrobi na Wichrowej Równinie Naznaczony Gwiazdkami, będzie przełomem.
— Czy uważa też, że konieczna jest tam twoja obecność? I skoro Wichrowa Równina ma takie ogromne znaczenie, to gdzie jest Najwyższy? Dlaczego ignoruje Naznaczonego Gwiazdkami i całe królestwo?
— Nie wiem. Może Morgon potrafi odpowiedzieć na niektóre… — Morgola uniosła nagle głowę i dostrzegła Morgona stojącego w cieniu i przychodzącego powoli do siebie.
Uśmiechnęła się i wyciągnęła w powitalnym geście rękę. Yrth drgnął lekko, być może zauważając jej oczami podchodzącego do stołu Morgona. Wydał się Morgonowi jakiś dziwny, spokrewniony z mgłami i monolitami Herun, które niedawno penetrował i poznawał. Morgon skłonił się bez słowa morgoli.
— Znalazłeś to, po co tu przybyłeś? — spytała.
— Tak. Wszystko, co zdołałem udźwignąć. Jak długo mnie nie było?
— Prawie dwa tygodnie.
— Dwa… — Głos mu się załamał. — Tak długo? Przyszły jakieś wieści?
— Niewiele. Z Hlurle przybyli kupcy po broń dla Caerweddin. Od jakiegoś czasu obserwowałam mgłę przemieszczającą się od Osterlandu na południe i dopiero dzisiaj uświadomiłam sobie, czym jest.
— Mgła? — Morgon przypomniał sobie znamię na dłoni Hara, na którą padał blask ogniska. — Vesty? Czy Har prowadzi do Ymris vesty?
— Są ich setki, ciągną przez lasy.
— To wspaniali wojownicy — odezwał się Yrth. — I nie ulękną się ymriskiej zimy.
— Wiedziałeś — żachnął się Morgon. — Mogłeś go powstrzymać. Górnicy, vesty, strażniczki morgoli… dlaczego ściągasz z królestwa taką nie wyszkoloną, nie zaprawioną w bojach armię? Ty jesteś ślepy, ale my wszyscy będziemy musieli patrzeć na rzeź tych ludzi i zwierząt…
— Morgonie — przerwała mu łagodnie morgola — Yrth do niczego mnie nie przymuszał.
— Yrth… — Morgon urwał i przesunął dłonią po twarzy, usiłując się powstrzymać od wdawania w bezcelową dyskusję.
Yrth wstał, podszedł do kominka i stanął tam ze spuszczoną głową. Po chwili rozłożył pobliźnione dłonie i Morgonowi przypomniały się powykręcane bólem dłonie Detha, które widział kiedyś w blasku ogniska. I wtedy, z nieruchomej heruńskiej nocy doszło go echo dziwnego, krótkotrwałego spokoju, którego zaznał przy ognisku harfisty, w kręgu jego milczenia. Poczuł niewytłumaczalną więź z harfistą, z sokołem. Raptownie ogarnęła go osobliwa tęsknota i miłość. Obserwując grę światłocienia na tej surowej, ślepej twarzy, uświadomił sobie, że oddałby wszystko — vesty, strażniczki morgoli, ziemwładców, całe królestwo — w te pobliźnione, guzłowate ręce, za miejsce w cieniu sokoła.
Ta myśl sprowadziła nań błogi spokój. Zwiesił głowę i zapatrzył się w swoje odbicie w polerowanej kamiennej posadzce. Z zadumy wyrwał go głos Lyry:
— Pewnieś głodny — powiedziała, nalewając mu wina. — Przyniosę ci coś gorącego.
Wyszła z sali pełnym gracji krokiem. Na twarzy odprowadzającej ją wzrokiem morgoli Morgon zauważył znużenie, którego wcześniej tam nie widział.
— Górnicy, vesty i moje strażniczki w Ymris mogą się okazać bezużyteczni — zwróciła się do niego — ale ziemwładcy rzucają do walki wszystkie swoje siły. Na nic więcej nas nie stać.
— Wiem. — Morgon przeniósł na nią wzrok; wiedział teraz, jak ta kobieta kocha wspomnienia.
— Ghisteslwchlohm powiedział mi — wyrzucił z siebie, żeby zrewanżować się jej jakoś za wszystko, co mu dała — że czekałaś pod Lungold na Detha. Czy to prawda?
Jego obcesowość trochę ją zaskoczyła, ale opanowała się szybko i skinęła głową.
— Myślałam, że ściągnie być może do Lungold. To było ostatnie miejsce, w którym mógł się jeszcze schronić. Chciałam go zapytać… Morgonie, jesteśmy oboje zmęczeni, a harfista nie żyje. Może powinniśmy…
— Tak, nie żyje… a umarł za ciebie. Spojrzała na niego znacząco ponad stołem.
— Morgonie — szepnęła ostrzegawczo, ale on potrząsnął głową.
— To prawda. Spytaj Raederle. Albo Yrtha… on też tam był. — Czarodziej zwrócił na niego jasne, płonące oczy i Morgonowi załamał się głos, ale ciągnął, zwracając harfiście nierozwiązaną zagadkę jego życia w zamian za nic. — Ghisteslwchlohm dał Dethowi do wyboru: weźmie Raederle albo ciebie jako zakładnika, podczas gdy on zabierze mnie pod Górę Erlenstar. Deth odrzucił obie możliwości, wolał umrzeć. Sprowokował Ghisteslwchlohma, żeby ten go zabił. O mnie się nie troszczył… może uważał, że sam dam sobie radę. Ale ciebie i Raederle wyraźnie kochał. — Morgon urwał, bo morgola ukryła twarz w dłoniach. — Zraniłem cię? Nie chciałem…
— Nie — powiedziała, ale widział przecież, że płacze.
Przeklął w duchu sam siebie. Yrth wciąż na niego patrzył; zastanawiało go, jak może go widzieć, skoro twarz Raederle przesłaniały włosy. Czarodziej wyciągnął raptownie rękę, sięgając za plecy Morgona, i w jego dłoniach zmaterializowała się wysadzana gwiazdkami harfa.
Kiedy rozbrzmiały pierwsze czyste dźwięki, morgola spojrzała na Morgona, ale ten miał puste ręce. Siedział oniemiały, zapatrzony w Yrtha. Wielkie dłonie czarodzieja poruszały się bezbłędnie po idealnie nastrojonych strunach, wydobywając z nich głosy wiatru i wody. Była to piękna muzyka z długich, czarnych nocy pod Górą Erlenstar; muzyka, której od wieków słuchali królowie w całym królestwie. Była to muzyka wielkiego czarodzieja, którego nazywano niegdyś harfistą z Lungold, i morgola słuchała jej z fascynacją. Potem harfistą zaintonował inną pieśń i morgoli krew odpłynęła z twarzy.
Była to poruszająca, przepiękna pieśń, która przypomniała Morgonowi mglisty zmierzch nad heruńskimi moczarami, krąg oświetlonych blaskiem ognia lic strażniczek morgoli, Lyrę wynurzającą się bezgłośnie z mroku nocy, mówiącą coś… Wytężył słuch, ale spojrzawszy na bladą, napiętą twarz morgoli wpatrzonej w Yrtha, przypomniał sobie, że to pieśń ułożona przez Detha tylko dla niej.
Przeszedł go dreszcz. Zastanawiało go, jak harfistą się przed nią wytłumaczy. Palce Yrtha wydobyły z harfy ostatni, łagodny akord i spoczęły na strunach, by wytłumić ich drgania. Czarodziej siedział nieruchomo ze spuszczoną głową, trzymając ramę harfy nad gwiazdkami. Odblask ognia tańczył nad nim, tkając w powietrzu mozaikę światłocienia. Płynęły minuty, a on się nie odzywał, siedział milczący jak drzewo, ziemia albo twarda, pobrużdżona granitowa skała. Morgon, wsłuchując się w owo milczenie, uświadomił sobie, że to nie uchylanie się od odpowiedzi, lecz właśnie odpowiedź.