Выбрать главу
* * *

Morgon stał pośród drzew na skraju Wichrowej Równiny. Zapadał zmierzch, a on patrzył, jak noc wsysa w siebie znowu wyludnione miasta i wysokie, szumiące trawy. Stał tak od wielu godzin nieruchomo, jak stary, zakorzeniony głęboko w ziemi dąb, nie zdając sobie z tego sprawy. Bezgwiezdna noc nasączała czernią nawet lśniące jak klejnoty kamienie, z których wzniesiono wieżę. W końcu drgnął, powróciła mu świadomość własnego ciała. Kiedy zrobił krok w stronę wieży, rozstąpiły się niespodziewanie chmury. W przestrzeń między nimi dryfowała samotna gwiazda.

Zatrzymał się u stóp schodów i spojrzał w górę, tak jak za pierwszym razem, pewnego dżdżystego jesiennego dnia przed dwoma laty. Przypomniał sobie, że wówczas nie wzbudziły jego zainteresowania. Odwrócił się i odszedł. Schody były ze złota i zgodnie z legendą wiły się w nieskończoność, odrywając na zawsze od ziemi.

Morgon pochylił głowę, jakby ruszał pod silny wiatr, i wstąpił na nie. Ściany wieży były z płonącej, lśniącej, międzygwiezdnej czerni. Złote schody okrążały spiralnie rdzeń wieży, pnąc się łagodną stromizną w górę. Po pierwszym okrążeniu czerń przeszła w intensywny karmazyn. Wiatr się wzmógł. Stopnie przybrały barwę kości.

Po trzecim okrążeniu głos wiatru znowu uległ zmianie. Pojawiły się w nim tony, które wydobywał z harfy na północnych rubieżach. Ręce świerzbiały go, by chwycić za harfę i zawtórować ich pieśni. Ale się opanował. Gra na harfie mogłaby go teraz kosztować życie. Po czwartym okrążeniu ściany stały się złote, a kolor schodów przywodził na myśl gwiezdny żar. Schody wiły się bez końca w górę; równina i zburzone miasto były coraz dalej i dalej. Im wyżej, tym chłodniejszy był wiatr. Na dziewiątym poziomie Morgon odniósł wrażenie, że wspina się na górę. Wiatr, schody i ściany były tu przeźroczyste jak stopniały śnieg. Spirala schodów stawała się coraz ciaśniejsza, z czego wywnioskował, że niedaleko już do szczytu. Ale na następnym poziomie wszedł w niesamowitą ciemność, tak jakby schody tutaj wykuto z nocnego wiatru. Ta ciemność zdawała się nie mieć końca, ale kiedy wreszcie się z niej wynurzył, zobaczył księżyc dokładnie tam, gdzie widział go ostatnio. Piął się dalej. Ściany przybrały piękną barwę szarego przedświtu; schody były bladoróżowe. Wiatr dął bezlitośnie, odzierał go z ludzkiej postaci. Na wpół człowiek, na wpół wiatr, szedł dalej, a barwy wokół zmieniały się jak w kalejdoskopie. I w końcu zrozumiał, jak zrozumiało to wielu przed nim, że może krążyć tak wśród tych przemian w nieskończoność.

Zatrzymał się. Nie widział już miasta w dole. Spojrzał w górę i zobaczył tuż nad sobą zwodniczy szczyt wieży. Ale z takiej odległości widział go już od kilku godzin. Zrodziło się w nim podejrzenie, że brnie przez jakiś senny koszmar, który od tysięcy lat zalega pomiędzy tymi zapomnianymi kamieniami. I nagle uświadomił sobie, że to nie sen, lecz iluzja, starożytna zagadka powiązana z czyimś umysłem, i że on od samego początku nosi w sobie odpowiedź na nią.

— Death — powiedział cicho. — Śmierć.

15

Wokół wyrosły ściany, otoczyły go, w granatowym kamieniu otworzyło się dwanaście okien, wpuszczając do środka niespokojny, szemrzący wiatr. Poczuł czyjąś obecność i odwrócił się gwałtownie, powracając do własnej postaci. Przed nim stał Najwyższy. Miał pobliźnione dłonie czarodzieja i szlachetną, wyniszczoną twarz harfisty. Ale oczy nie należały ani do jednego, ani do drugiego. Były to oczy sokoła, bystre, przeszywające, pałające przerażającą potęgą. Unieruchomiły go. Pożałował, że wypowiedział to imię, którego mroczną stronę po tak długim czasie w końcu odkrył. Po raz pierwszy w życiu nie miał odwagi zadać żadnego pytania.

— Musiałem cię odnaleźć… — wyszeptał w pustkę milczenia Najwyższego — …muszę zrozumieć.

— Nadal nie rozumiesz? — Głos Najwyższego zlewał się niemal z poszumem wiatru. W następnej chwili Najwyższy zepchnął głęboko w siebie swoją moc i stał się harfistą, cichym, znajomym człowiekiem, przed którym Morgon nie czuł już takiego respektu. Jednak sam fakt tej przemiany znowu odebrał Morgonowi głos, wyzwalając w nim sprzeczne emocje. Usiłował nad nimi zapanować. Kiedy jednak harfistą wyciągnął rękę i dotknął gwiazdek najpierw u jego boku, a potem na plecach, przywołując je do istnienia, chwycił go za nadgarstki.

— Dlaczego?

Przeszył go znowu wzrok sokoła; nie potrafił odwrócić oczu. Odnosił wrażenie, że czyta w nich wspomnienia, że ogląda milczącą, odwieczną grę, którą prowadził Najwyższy, to z Panami Ziemi, to z Ghisteslwchlohmem, to z nim — Morgonem. Widział nie kończący się korowód zagadek, z których nie jedna sięgała swymi korzeniami początków czasu. Oto Pan Ziemi wynurza się samotnie z cieni jakiejś wielkiej, niedokończonej wojny… ukrywa się przez tysiące lat, to pod postacią liścia na leśnej ściółce, to w słonecznym promieniu sunącym po pniu sosny. Potem na tysiąc lat przyjmuje twarz czarodzieja, a na kolejne tysiąc lat nieruchomą, tajemniczą twarz harfisty i patrzy jego pozbawionymi wyrazu oczami na pokrętne ścieżki mocy.

— Dlaczego? — szepnął znowu i zobaczył siebie na Hed, siedzącego w porcie w cieniu harfisty Najwyższego i trącającego struny harfy, na której nie potrafi grać. Wiatr od morza albo dłoń Najwyższego odsłania gwiazdki na jego czole. Harfista dostrzega je, rozpoznaje obietnicę z przeszłości tak odległej, że pogrzebała w mrokach zapomnienia jego imię. Odebrało mu mowę; przekuwał swoje milczenie w zagadki…

— Ale dlaczego? — Oczy szczypały go od łez albo potu. Przetarł je; zacisnął znowu dłonie na przegubach Najwyższego, tak jakby tylko to mogło go uchronić przed zmianą postaci. — Mogłeś uśmiercić Ghisteslwchlohma samą myślą. Zamiast tego służyłeś mu. Ty. Ty mnie jemu wydałeś. Tak długo byłeś jego harfistą, że zapomniałeś własnego imienia?

Najwyższy drgnął; teraz, on chwycił Morgona za ręce.

— Zastanów się. Jesteś wszak mistrzem zagadek.

— Prowadziłem grę, do której mnie wyzwałeś. Ale nie wiem dlaczego…

— Zastanów się. Znalazłem cię na Hed niewinnego, zacofanego, nieświadomego własnego przeznaczenia. Nie potrafiłeś nawet grać na harfie. Kto w tym królestwie był w stanie obudzić drzemiącą w tobie moc?

— Czarodzieje — wycedził Morgon przez zaciśnięte zęby. — Mogłeś powstrzymać zagładę Lungold. Byłeś tam. Czarodzieje mogliby wtedy przetrwać na wolności, wyszkolić mnie…

— Nie. Gdybym użył swojej mocy do powstrzymania tamtej bitwy, musiałbym stanąć do walki z Panami Ziemi, a nie byłem jeszcze do tego gotowy. Zniszczyliby mnie. Pomyśl o ich twarzach. Przypomnij je sobie. Twarze Panów Ziemi, które widziałeś pod Górą Erlenstar. Wywodzę się z nich. Dzieci, które niegdyś kochali, zostały pogrzebane pod Górą Isig. Jak, przy całej swej niewinności, mogłeś je zrozumieć? Ich tęsknotę i ich brak poszanowania prawa? Kto w królestwie mógłby cię tego nauczyć? Chciałeś mieć możliwość wyboru. Podsunąłem ci ją. Mogłeś zatrzymać moc, którą przejąłeś od Ghisteslwchlohma, moc bezprawną, destrukcyjną, nie uznającą miłości. Mogłeś też połykać ciemność, aż ją ukształtujesz, zrozumiesz, a i tak będziesz krzyczał o więcej. Dlaczego, wyrwawszy się spod władzy Ghisteslwchlohma, to nie jego ścigałeś, lecz mnie? On zabrał ci moc prawa ziemi. Ja zabrałem ci ufność, miłość. Poszedłeś za tym, co najbardziej sobie ceniłeś…

Morgon zacisnął pięści i wstrzymał oddech, formułując pytanie.