— Czego ode mnie chcesz?
— Zastanów się, Morgonie. — Spokojny, znajomy głos złagodniał nagle, stał się ledwie dosłyszalny. — Potrafisz kształtować dzikie serce Osterlandu, potrafisz kształtować wiatr. Widziałeś mojego nieżyjącego, pogrzebanego pod Górą Isig syna. Przejąłeś od niego gwiazdki własnego przeznaczenia. I pomimo mocy, jaką posiadłeś, i gniewu, jaki tobą miotał, odnalazłeś drogę tutaj, do mnie. Jesteś moim ziemdziedzicem.
Morgon kurczowo ściskał Najwyższego, tak jakby lada chwila miała mu się usunąć spod stóp podłoga wieży. Usłyszał własny głos, dziwnie bezbarwny, dobiegający jakby z oddali.
— Twoim dziedzicem?
— Tyś jest Naznaczony Gwiazdkami, dziedzic, którego przyjście przewidzieli umarli z Isig, na którego tyle wieków czekałem. Jak sądzisz, skąd wzięła się władza, jaką masz nad prawem ziemi?
— Nie wiem… nie zastanawiałem się nad tym. — Głos opadł mu do szeptu. Pomyślał o Hed. — Zwracasz mi… zwracasz mi Hed?
— Daję ci całe królestwo. Wiem, że je kochasz, razem z jego upiorami, twardogłowymi kmieciami i śmiercionośnymi wichrami… — Najwyższy urwał. Morgon jęknął, osunął się na klęczki i z zalaną łzami twarzą znieruchomiał u jego stóp. Nie mógł wykrztusić słowa; nie wiedział, jakim językiem światła i ciemności przemawiać do sokoła, który tak bezwzględnie pokierował jego życiem. Znowu pomyślał o Hed. Najwyższy też ukląkł i ujął w dłonie twarz Morgona. Miał teraz ciemne jak noc, już nie beznamiętne, lecz pełne bólu oczy harfisty.
— Morgonie — szepnął — tak bym chciał, żebyś nie był kimś, kogo tak kocham.
Objął Morgona i przytulił do piersi. Otoczył go ciszą i Morgon poczuł, że jego serce, ściany wieży i rozgwieżdżone nocne niebo za nimi nie są z krwi, kamienia i powietrza, lecz z nieruchomości harfisty. Płakał bezgłośnie. Coś twardego i kanciastego puchło mu w piersiach, dławiło, ale nie był to smutek.
— Co się stało z twoim synem? — spytał.
— Zginął na wojnie. Został odarty z mocy. Nie mógł już żyć… Przekazał ci wysadzany gwiazdkami miecz.
— I… i od tamtego czasu byłeś sam? Bez dziedzica? Pokładając jedyną nadzieję w obietnicy?
— Tak. Przez tysiące lat żyłem w ukryciu, żywiąc się tylko tą obietnicą. Snem martwego dziecka. A potem przyszedłeś ty, Morgonie. Zrobiłem wszystko, żeby zachować cię przy życiu. Wszystko. Byłeś całą moją nadzieją.
— Dajesz mi nawet rubieże? Pokochałem je. Kocham też mgły nad Herun, vesty, bezdroża… Przestraszyłem się, kiedy zdałem sobie sprawę, jak bardzo to wszystko kocham. Przyjmowałem każdy kształt i wciąż mi było mało… — Ból niczym ostrze przeszył jego pierś. Chrapliwie wciągnął powietrze w płuca. — Chciałem od ciebie tylko prawdy. Nie wiedziałem… nie wiedziałem, że dasz mi wszystko, co tak pokochałem.
Nie mógł dalej mówić. Wstrząsany szlochem nie miał już pewności, czy zdoła zachować swoją postać. Ale pomógł mu w tym Najwyższy, uspokajając go dotykiem dłoni i tonem głosu. Nadal jednak nie mógł nic powiedzieć; wsłuchiwał się w szept wiatru wdzierającego się do wieży, w plusk kropel deszczu rozbijających się o kamienie. Wsparł czoło o bark Najwyższego. Odpoczywał, kiedy on milczał.
— Nawet się nie domyślałem — powiedział w końcu chrapliwie, uspokoiwszy się trochę. — Nigdy nie pozwoliłeś mi sięgnąć wzrokiem tak daleko poza mój gniew.
— Bałem się pokazać ci zbyt wiele. Twoje życie wisiało na włosku, a byłeś dla mnie taki cenny. Chroniłem cię, jak potrafiłem, wykorzystując siebie, twoją ignorancję, nawet twoją nienawiść. Nie wiem, czy kiedykolwiek mi wybaczysz, ale w tobie cała nadzieja królestwa; byłeś mi potrzebny silny, zdezorientowany, szukający mnie wciąż bezskutecznie, choć zawsze byłem blisko ciebie…
— Powiedziałem… powiedziałem Raederle, że jeśli wrócę z rubieży, by prowadzić z tobą pojedynek na zagadki, przegram.
— Nie. W Herun wydobyłeś ze mnie prawdę. To ja tam przegrałem. Rozbroiła mnie twoja szlachetność. — Najwyższy pogładził Morgona po włosach i znowu przytulił do piersi. — Tylko dzięki tobie i morgoli moje serce nie obróciło się w kamień. Byłem zmuszony przełożyć wszystko, co kiedykolwiek jej powiedziałem, na kłamstwo. A ty obróciłeś to z powrotem w prawdę. Byłeś wspaniałomyślny wobec kogoś, kogo nienawidziłeś.
— Nawet w chwilach, kiedy najbardziej cię nienawidziłem, tliła się we mnie zawsze iskierka miłości do ciebie. Ale ty podsuwałeś mi same zagadki… Kiedy byłem pewien, że Ghisteslwchlohm cię zabił, opłakiwałem cię, choć sam nie wiedziałem dlaczego. Kiedy na północnych rubieżach grałem na harfie wiatrom, zbyt zmęczony, by myśleć, to ty mnie wyciągnąłeś… ty przywróciłeś mi chęć do życia… A ja próbowałem cię zabić.
Harfista dotknął jego policzka, odgarnął mu włosy z czoła.
— Bardzo skutecznie odwracałeś ode mnie podejrzenia moich wrogów. Ale nie wiem, co bym zrobił, Morgonie, gdybyś nie opamiętał się tamtego dnia, w Anuin. Gdybym do powstrzymania cię użył swojej mocy, twoje i moje dni byłyby policzone. Gdybym zrozpaczony impasem, do jakiego razem doprowadziliśmy, pozwolił ci się zabić, przechodząca na ciebie moc by cię zniszczyła. Zadałem ci więc zagadkę w nadziei, że tym rozładuję twój gniew.
— Dobrze mnie znałeś — wyszeptał Morgon.
— Nie. Wciąż mnie zaskakiwałeś… od samego początku. Jestem stary jak kamienie na tej równinie. Wielkie miasta wzniesione przez Panów Ziemi legły w gruzach podczas wojny, której nie przeżyłby żaden człowiek. Zrodziła się ona ze swego rodzaju niewinności. Dysponowaliśmy ogromną mocą, a nie zdawaliśmy sobie sprawy z zagrożeń, jakie ona niesie. To dlatego, choć miałem świadomość, że mnie za to znienawidzisz, starałem się, byś zrozumiał Ghisteslwchlohma i pojął, jak sam siebie niszczy. Żyliśmy kiedyś spokojnie w naszych miastach. Były otwarte na każdą zmianę wiatru. Z każdą porą roku zmieniały się nasze twarze; czerpaliśmy wiedzę ze wszystkiego — od ciszy bezdroży po lodowate wichry, hulające nad północnymi rubieżami. Kiedy zdaliśmy sobie sprawę, że moc zawarta w każdym kamieniu, w każdym zawirowaniu wody, ma swoją, zarówno twórczą, jak i destrukcyjną stronę, było już za późno. — Urwał. Nie widział już Morgona. — Kobieta, którą znasz pod imieniem Eriel, jako pierwsza z nas zaczęła gromadzić moc. Ja zaś pierwszy zrozumiałem tego implikacje… ten paradoks, który powściąga magię i legł u podstaw studiowania sztuki rozwiązywania zagadek. Dokonałem więc wyboru i zacząłem podporządkowywać sobie wszystkie ziemskie byty z poszanowaniem ich własnych praw, pilnując, by nic tych praw nie zakłóciło. Ale o utrzymanie prawa ziemi musiałem podjąć walkę i wtedy dowiedzieliśmy się, co to wojna. Królestwo, jakim ty je znasz, nie przetrwałoby dwóch dni w ogniu walk, które rozgorzały. Obróciliśmy w perzynę nasze miasta. Wyniszczyliśmy siebie nawzajem. Zniszczyliśmy nasze dzieci, nawet z nich wyssaliśmy moc. Miałem już wówczas władzę nad wiatrami i tylko to mnie ocaliło. Udało mi się ograniczyć moc ostatnich Panów Ziemi na tyle, że została im tylko ta, z którą się urodzili. Zepchnąłem ich do morza i ziemia zaczęła powoli leczyć swoje rany. Potem pogrzebałem nasze dzieci. Panowie Ziemi wydostali się po jakimś czasie z morza, ale nie potrafili wyrwać się spod mojej kontroli. A nie mogli mnie odnaleźć, bo zawsze skrywały mnie wiatry…
Jestem jednak bardzo stary i niedługo już będę mógł ich powstrzymywać. Wiedzą o tym. Byłem już stary, kiedy stawałem się czarodziejem o imieniu Yrth, by sporządzić harfę i miecz dla swego dziedzica. Ghisteslwchlohm dowiedział się o Naznaczonym Gwiazdkami od umarłych spod Isig i został jeszcze jednym wrogiem, którego kusiła obietnica zdobycia olbrzymiej mocy. Wydawało mu się, że podporządkowując sobie Naznaczonego Gwiazdkami, przejmie dziedziczoną przez niego moc i stanie się Najwyższym nie tylko z imienia. Ta moc by go zabiła, ale nie uznałem za stosowne go ostrzec. Kiedy zorientowałem się, że czeka na ciebie, zacząłem go obserwować — najpierw w Lungold, potem pod Górą Erlenstar. Przybrałem postać harfisty, który zginął podczas zagłady, i wstąpiłem do niego na służbę. Dzięki temu bez mojej zgody nie mogła ci się stać żadna krzywda. Kiedy w końcu znalazłem cię siedzącego w porcie Tol, nieświadomego swojego przeznaczenia, radego z władania Hed, z harfą, na której nie umiałeś grać, w rękach, i koroną królów An pod łóżkiem, uświadomiłem sobie, że czekając na ciebie przez te wszystkie nie kończące się, samotne stulecia, nie spodziewałem się doczekać kogoś, kogo pokocham… — Znowu zawiesił głos. Morgon patrzył na niego przez łzy. — Hed. Nic dziwnego, że właśnie ta ziemia wydała Naznaczonego Gwiazdkami, uwielbianego powszechnie księcia Hed, władcę zacofanych, upartych kmieci, którzy wierzą tylko w Najwyższego…