— Nadal taki jestem… zacofany i uparty. Czy przychodząc tu za tobą, zgubiłem nas obu?
— Nie. To jedyne miejsce, w którym nikt by się nas nie spodziewał. Przemierzając Ymris, nie tykałeś prawa ziemi.
Morgon opuścił ręce.
— Nie śmiałem — powiedział. — Zresztą ty zaprzątałeś wszystkie moje myśli. Musiałem cię znaleźć, zanim Panowie Ziemi znajdą mnie.
— Wiem. Zostawiłem cię w sytuacji nie do pozazdroszczenia. Ale odnalazłeś mnie, a ja władam prawem ziemi Ymris. Będzie ci potrzebne. Ymris to siedlisko wielkiej mocy. Zaczerpnij wiedzę o nim z mojego umysłu. Nie lękaj się — dorzucił, widząc minę Morgona. — Udostępnię ci na razie tylko to, z resztą poczekamy na lepsze czasy. Siadaj.
Morgon posłuchał. Znowu się rozpadało, niesione przez wiatr krople deszczu wpadały przez okna do komnaty, ale nie było mu zimno. Zmęczona, zniszczona twarz harfisty zmieniała się, wygładzała, kiedy zaczął kontemplować swoje królestwo. Wpatrzony weń Morgon chłonął odmalowujący się na niej spokój, powoli ogarniała go nieruchomość i poczucie kontaktu z Najwyższym. Znowu usłyszał głęboki, widmowy głos, głos sokoła.
— Ymris… tutaj przyszedłem na świat, tu, na Wichrowej Równinie. Wsłuchaj się w jej moc przebijającą spod szumu deszczu, spod krzyków umierających. Jest jak ty, to niezłomna, żyjąca ziemia. Siedź bez ruchu i wsłuchuj się w nią…
Morgon znieruchomiał, znieruchomiał tak, że zaczął słyszeć skrzypienie, z jakim źdźbła trawy uginają się pod ciężarem kropel deszczu, i starożytne imiona, które wymawiano tu przed wiekami. A potem sam stał się trawą.
Wycofywał się powoli z Ymris, serce waliło mu długą, krwawą historią tej krainy, ciało wtopione w jej zielone pola, w dzikie wybrzeża, dziwne, zadumane knieje, powracało stopniowo do dawnej postaci. Czuł się stary, jak najpierwszy kamień wykuty z Góry Erlenstar na podwaliny pierwszego miasta, i wiedział teraz o wiele więcej, niż chciał wiedzieć o zniszczeniach, jakie trwająca wojna przyniosła Rhun. Wyczuwał w Ymris ogromną, niewykorzystywaną moc i mrużył przed nią oczy jak na widok morza albo góry, której jego umysł nie jest po prostu w stanie ogarnąć. Ale były w tej mocy osobliwe chwile spokoju; nieruchome, tajemnicze jeziora o taflach pełnych odbić; dziwne kamienie, które niegdyś przemawiały; puszcze przemierzane przez czarne zwierzęta tak płochliwe, że umierały, kiedy spojrzał na nie człowiek; połacie dębowych lasów na zachodnich granicach, gdzie drzewa pamiętały pierwszych osadników napływających do Ymris. To był skarb. Najwyższy podzielił się z nim tylko świadomością Ymris; straszliwa moc, którą widział w oczach sokoła, nadal tkwiła tam nienaruszona, kiedy znowu w nie spojrzał.
Świtało, obok siedziała Raederle. Chrząknął zaskoczony.
— Jak się tu dostałaś?
— Przyleciałam.
Odpowiedź była tak prosta, że w pierwszej chwili nie pojął jej znaczenia.
— To tak jak ja.
— Ty wspiąłeś się po schodach. Ja wzleciałam tu na skrzydłach.
Uśmiechnęła się na widok jego zmieszanej miny.
— Najwyższy mnie wpuścił, Morgonie. Gdyby nie to mogłabym przez całą noc latać z krakaniem dookoła wieży, a i tak bym się tu nie dostała.
Morgon odchrząknął i wziął ją za rękę. Wyczuł, że jest bardzo zmęczona. Uśmiech szybko zgasł w je oczach, a pojawiło się tam zatroskanie. Najwyższy sta przy jednym z okien. Dniało, na tle jaśniejącego nieba rysowała się zmęczona, ściągnięta, blada twarz harfisty, ale osadzone w niej jasne, tajemnicze oczy należały do Yrtha. Morgon patrzył nań długo, wciąż zahipnotyzowany jego spokojem, aż w końcu wydało mu się, że to nie zmieniające się, znajome oblicze rozpływa się w bladosrebrnym świetle poranka. I wtedy Najwyższy odwrócił się i spojrzał mu w oczy.
Morgon puścił rękę Raederle, wstał sztywno i podszedł do niego. Najwyższy położył mu dłoń na ramieniu.
— Nie mogłem przejąć wszystkiego — odezwał się Morgon.
— Moc, którą czułeś, Morgonie, drzemie w poległych Panach Ziemi; tych, którzy walczyli na tej równinie po mojej stronie. Ta moc będzie tu na ciebie czekała. Możesz ją wykorzystać w potrzebie.
Słowa Najwyższego przejęły Morgona dziwnym dreszczem.
— A harfa i miecz? — spytał, siląc się na spokój. — Wciąż nie rozumiem ich przeznaczenia.
— Same znajdą dla siebie zastosowanie. Spójrz. Spod chmury, sunącej ospale tuż nad równiną, wyłaniała się biała mgiełka ogromnego stada vest. Morgon patrzył na nie przez chwilę z niedowierzaniem, a potem przytknął czoło do zimnego kamienia.
— Kiedy one tu przybyły?
— Tej nocy.
— A gdzie armia Astrina?
— Połowa wpadła w zasadzkę zastawioną między Tor a Umber, ale awangarda zdołała się przebić i utorować drogę vestom, strażniczkom morgoli i górnikom Danana. Idą za vestami. — Odczytał myśli Morgona i mocniej ścisnął go za ramię. — Nie sprowadziłem ich tutaj, by walczyli.
— A po co?
— Będą potrzebni tobie. Musimy obaj szybko zakończyć tę wojnę. Po to przyszedłeś na świat.
— W jaki sposób?
Najwyższy nie odpowiedział od razu. W jego spokojnych, przygaszonych oczach Morgon dostrzegał niezmierne znużenie i bardziej znajomą cierpliwość harfisty.
— Książę Hed dołączył ze swoimi kmieciami do armii króla Mathoma stojącej na południowej granicy — odezwał się w końcu łagodnym głosem. — Jeśli chcesz ocalić im życie, znajdziesz sposób.
Morgon odwrócił się na pięcie, podbiegł do okna wychodzącego na południe i wychylił się przez parapet, tak jakby miał nadzieję, że pomiędzy bezlistnymi dębami wypatrzy stąd szarą gromadę kmieci z grabiami, motykami i kosami. Serce ścisnęło mu się z bólu i przerażenia, do oczu napływały łzy.
— Opuścił Hed. Eliard przerobił swoich kmieci w wojowników i opuścił z nimi Hed. Co się dzieje? Czy to już koniec świata?
— Przybył tu bić się o ciebie. I o swoją wyspę.
— Nie. — Morgon odwrócił się od okna, zaciskając pięści, ale nie z gniewu. — Przybył tu, bo ty mu kazałeś. Tak samo morgola i Har… ty ich tu ściągnąłeś, tak jak ściągnąłeś mnie — muskając serce wiatrem, tajemnicą. Czemu to robisz? Co przede mną ukrywasz?
— Wyjawiłem ci swoje imię.
Morgon milczał. Zaczął prószyć śnieg, wiatr roznosił wielkie płatki. Spadając mu na dłonie, buchały małymi płomykami i znikały. Wzdrygnął się i stwierdził, że nie ma już ochoty zadawać dalszych pytań. Raederle odwróciła się do nich obu plecami. Stojąc tak pośrodku małej komnaty, wydawała się dziwnie odseparowana. Kiedy Morgon podszedł do niej, spojrzała na niego, ale zaraz przeniosła wzrok na Najwyższego.