Zbliżył się i odgarnął jej z twarzy pasemko rozwianych przez wiatr włosów.
— Pora, byś stąd odeszła, Raederle. Pokręciła głową.
— Nie — powiedziała bardzo cicho. — Płynie we mnie krew Panów Ziemi. Po tych wszystkich wiekach wyczekiwania chociaż jedna przedstawicielka twojej rasy będzie walczyła po twojej stronie. Nie opuszczę żadnego z was.
— Tu będzie niebezpiecznie.
— Przyszłam tu z własnej woli. Żeby być z tymi, których kocham.
Najwyższy stał się na chwilę tylko starym, przygaszonym, samotnym harfistą.
— Nie spodziewałem się tego po tobie — powiedział cicho. — Taka potężna, taka piękna i taka kochająca. Jesteś jak nasze dzieci rosnące w siłę przed tamtą wojną. — Pocałował rękę Raederle i spojrzał na małą bliznę na poduszce jej dłoni. — Wiatrów jest dwanaście — zwrócił się do Morgona. — Okiełznane, umiejętnie kontrolowane stanowią broń precyzyjniejszą i straszniejszą od mocy jakiegokolwiek czarodzieja w królestwie. Spuszczone z uwięzi mogłyby spustoszyć królestwo. Służą mi również za oczy i uszy, bo wszystko kształtują, słyszą wszelkie głosy i ruchy, i są wszędzie… Klejnot, który trzymała w dłoni Raederle, został wycięty i oszlifowany przez wiatry. Wykonałem go pewnego dnia, bawiąc się z nimi na długo przed tym, zanim wykorzystałem je w naszej wojnie. W tym kamieniu odzwierciedlone zostało wspomnienie tamtego dnia.
— Po co mi to mówisz? — spytał Morgon lekko drżącym głosem. — Ja nie potrafię kontrolować wiatrów.
— Wiem. Jeszcze tego nie potrafisz. Na razie nie zaprzątaj sobie tym głowy. — Otoczył Morgona ramieniem i wciągnął go znowu bez trudu w swą nieruchomość. — Nadstaw ucha. W tej komnacie możesz usłyszeć głosy wszystkich wiatrów królestwa. Wsłuchaj się w mój umysł.
Morgon otworzył się na milczenie Najwyższego. Nieokreślone, niezborne pomruki, dobiegające zza ścian, przefiltrowane przez umysł Najwyższego stały się czystymi, pięknymi tonami wydobywanymi z wysadzanej gwiazdkami harfy. Dźwięki te napełniły serce Morgona łagodnymi, lekkimi letnimi wietrzykami i porywistymi, dzikimi wichrami, które tak pokochał; ich powolny, miarowy rytm zlał się z tętnem krwi pulsującej w jego żyłach. Zapragnął nagle zatrzymać tę muzykę i harfistę w ramach tej chwili do czasu, kiedy białe zimowe niebo rozstąpi się ponownie przed światłem.
Muzyka ścichła. Nie mógł dobyć z siebie głosu. Najwyższy uścisnął go lekko i spojrzał mu w oczy.
— A teraz szykujmy się do bitwy — powiedział. — Ty odszukaj Heureu Ymrisa. Tym razem ostrzegę cię: dotykając jego umysłu, wyzwolisz zastawioną na ciebie pułapkę. Panowie Ziemi dowiedzą się gdzie przebywasz i że jest z tobą Najwyższy. Rozpętasz na nowo wojnę na Wichrowej Równinie. Siła ich umysłów jest niewielka — ograniczam ją; ale mają władzę nad umysłem Ghisteslwchlohma i mogą wykorzystać przeciwko tobie jego moc. Mnie jego zaklęcia się nie imają.
Morgon spojrzał na Raederle. Wyczytał z jej oczu to, co już wiedział: że w żaden sposób nie przekona jej, by ich opuściła. Pochylił głowę i wysłał swoją świadomość w wilgotną ziemię wokół wieży. Dotknął źdźbła trawy, ukształtował je umysłem od korzonka po czubek. Zakorzeniona również w strukturze prawa ziemi, w umyśle Heureu stała się jego łącznikiem z królem Ymris.
Wyczuł nieustający, dokuczliwy ból, mieszaninę bezsilnego gniewu i rozpaczy, usłyszał odległy szum morza. Zbadał klif i kamień na brzegu i rozpoznał pas wybrzeża Meremont. Zwęszył zapach wilgotnego drewna i popiołu; król leżał w na wpół spalonej rybackiej chacie na plaży, nie dalej jak dwie mile od granicy Wichrowej Równiny.
Podniósł wzrok, chciał coś powiedzieć, ale zalała go fala, wypłukując wszystkie myśli. Wydało mu się. że zagląda długim, mrocznym korytarzem w obce, usiane złotymi cętkami oczy Ghisteslwchlohma.
Poczuł rodzącą się więź między umysłami. Przestraszony zerwał ją tak gwałtownie, że się zatoczył. Najwyższy chwycił go pod ramię, podtrzymywał. Morgon znowu chciał coś powiedzieć, ale oczy sokoła zamknęły mu usta.
Czekał, aż uspokoi się walące serce. Raederle wydawała mu się teraz jakaś odległa, należąca do innego świata. Zapragnął przerwać paraliżujące ich wszystkich milczenie, ale znajdował się chyba pod działaniem zaklęcia, był pozbawionym wyboru przedłużeniem woli Najwyższego. Wyczuł w powietrzu jakieś poruszenie, zaraz potem następne. Ujrzał przed sobą ciemnowłosą, subtelnie piękną kobietę z rasy Panów Ziemi, którą znał jako Eriel, obok niej stał Ghisteslwchlohm.
Najwyższy odpierał przez chwilę wymierzoną w niego moc. Kobieta poznała chyba harfistę, bo w jej oczach pojawiło się zdumienie i groza. Czarodziej na widok Najwyższego, którego tak długo szukał, omal nie zerwał blokady, którą nałożono na jego umysł. W oczach sokoła, zimnych jak serce północnych rubieży, zabłysła iskierka uśmiechu.
— Nawet śmierć jest zagadką, mistrzu Ohmie — powiedział.
Oczy Ghisteslwchlohma poczerniały z wściekłości. Jakaś siła odrzuciła Morgona na ciemną ścianę, ta rozstąpiła się przed nim i runął w świetlistą, granatową mgiełkę iluzji. Usłyszał jeszcze krzyk Raederle i zobaczył kruka. Chciał się go uchwycić, ale ptak przefrunął mu między dłońmi. Poczuł dotknięcie czyjegoś umysłu. Czar prysł. Połknął go rozbłysk mocy. Ujrzał znowu twarz Ghisteslwchlohma rozmywającą się w dziwnym blasku. Poczuł szarpnięcie u boku i krzyknął, choć nie wiedział, co mu odbierają. Przekręcił się na plecy i w rękach Ghisteslwchlohma zobaczył miecz wznoszący się powoli, ściągający ku sobie cień i światło, aż w końcu mrokiem i ogniem rozbłysły nad nim gwiazdki. Nie mógł się poruszyć; gwiazdki przykuwały jego wzrok, jego myśli. Patrzył, jak osiągają zenit, zatrzymują się tam, a następnie spadają nań zamazaną smugą. I nagle znowu zobaczył harfistę stojącego na drodze ich upadku spokojnie, jak niegdyś w królewskiej sali tronowej w Anuin.
Z ust Morgona wyrwał się krzyk. Miecz, spadając ze straszliwą szybkością, dosięgnął Najwyższego, rozciął mu serce i rozprysł się w rękach Ghisteslwchlohma. Morgon odzyskał władzę w członkach. Zerwał się i podtrzymał Najwyższego. Zaparło mu dech w piersiach, ostrze bólu przeszyło jego własne serce. Najwyższy chwycił go za ramiona; miał kalekie dłonie harfisty, pobliźnione dłonie czarodzieja. Próbował coś powiedzieć. Morgon wpatrywał się przez łzy w jego zmieniającą się twarz. W piersiach coś mu wzbierało, coś na kształt krzyku furii i cierpienia, ale Najwyższy zaczynał już znikać. Uniósł jeszcze dłoń ukształtowaną z czerwonego kamienia, a może z ognia, i dotknął gwiazdek na czole Morgona.
Wyszeptał imię Morgona. Jego dłoń zsunęła się na serce Morgona.
— Uwolnij wiatry.
16
Z ust Morgona wyrwał się krzyk, który nie był wrzaskiem, lecz głosem wiatru. Najwyższy zmienił się w jego rękach w płomień, a potem stał się wspomnieniem. Dźwięk, który wydał z siebie Morgon, wstrząsnął wieżą; była to niska, basowa nuta, która przybierała coraz bardziej na sile, wprawiając w wibracje kamienne ściany. Wieżę szturmowały wiatry; Morgon czuł, jak nacierają na nią raz po raz. Niewypowiedziany żal szarpał nim, niczym struną harfy. Nie wiedział już, który z tych wszystkich dzikich, chaotycznych, pięknych głosów, jakie go otaczały, należy do niego. Sięgnął po swoją harfę. Zdobiące ją gwiazdki były teraz czarne jak noc. Przesunął dłonią, a może ostrzem wiatru, po strunach. Popękały. Kiedy z jękiem zrywała się najniższa, kamienie i iluzja kamieni rozsypały się wokół niego i zaczął spadać.