Wiatry koloru kamieni — ognia, złota, nocy — zawirowały i uleciały. Wieża grzmiała i zapadała się, tworząc gigantyczny kurhan. Morgon spadł na czworaki na trawę obok. Nie wyczuwał nigdzie mocy Ghisteslwchlohma ani Eriel, tak jakby Najwyższy w ostatnim momencie wciągnął ich za sobą w śmierć. Wirujące płatki śniegu topniały w zetknięciu z ziemią. Niebo było trupio blade.
Umysł Morgona tętnił prawem ziemi. Słyszał milczenie korzonków traw pod rękami; wpatrywał się w gruzy Wichrowej Wieży nieruchomymi oczyma upiora z An. Na rozmokłym zboczu wzgórza na bezdrożach w strugach deszczu chyliło się ku upadkowi wielkie drzewo; czuł, jak jego korzenie wysuwają się z ziemi. Trębacz armii Astrina unosił do ust swój długi, złocisty instrument. W umysł Morgona wdarły się myśli ziemwładców pełne niezrozumiałego dla nich żalu i strachu. Pod jego wspartymi o trawę dłońmi zdawało się formować całe królestwo, odciągając go od tych zimnych, pustych ugorów do eleganckiego dworu w Anuin. Był kamieniem, wodą, umierającym polem, ptakiem, który walczy z wiatrem, rannym i zdesperowanym królem na plaży sąsiadującej z Wichrową Równiną, vestą, upiorami, tysiącem kruchych tajemnic, płochliwymi wiedźmami, gadającymi świniami, samotnymi wieżami, dla których musiał znaleźć miejsce w swoim umyśle. Trębacz przytknął wargi do ustnika i zadął. W tym samym momencie Wielki Krzyk armii An przetoczył się nad równiną. Morgona przytłoczyły nagle te dźwięki, paląca męka wiedzy, poczucie straty wżerające się w serce. Krzyknął znowu i przypadł do ziemi, zanurzając twarz w mokrej trawie.
Czyjaś moc wdarła się w jego umysł, zacierając więzi, które ustanowił z ziemią. Uświadomił sobie, że wraz ze śmiercią Najwyższego z mocy Panów Ziemi zerwane zostały wszelkie pęta. Czuł ich starożytne i dzikie jak ogień i morze, piękne i śmiercionośne umysły, zamierzające go zniszczyć. Nie wiedział, jak z nimi walczyć. Nie poruszając się, obserwował ich okiem umysłu, patrzył, jak nadciągają tyralierą od morza, płyną niczym fala pod postaciami ludzi i zwierząt, poprzedzani przez swoje węszące umysły. Te umysły dotykały go raz po raz, wykorzeniały z niego wiedzę, przerywały więzi, które odziedziczył, aż w końcu zaczęła w nim gasnąć świadomość drzew w dębowym lesie, vest, koni pociągowych z Hed, kmieci z Rhun, maleńkich cząstek królestwa.
Odczuwał to jako jeszcze jeden rodzaj straty, strasznej i oszałamiającej. Próbował stawiać opór, ale na próżno. Od południa i północy pędziły przez równinę armie Astrina i Mathoma w jaskrawych bojowych barwach, przywodzących na myśl umierające liście na tle zimowego nieba. Morgon wiedział, że zostaną rozbici, może nawet wycięci w pień; żadna żywa świadomość ani pamięć umarłego nie była w stanie oprzeć się mocy, która karmiła się nawet jego własną mocą. Mathom jechał na czele swoich sił; Har przygotowywał między drzewami swoje vesty do wypuszczenia na równinę. Górnicy Danana ze strażniczkami morgoli po obu flankach ruszali już za wojskami Astrina. Nie wiedział, jak im pomóc. I nagle uświadomił sobie, że od południowego wschodu, śpiesząc mu na ratunek, wkracza na równinę Eliard z farmerami z Hed uzbrojonymi co najwyżej w młoty, noże i gołe ręce.
Uniósł głowę; świadomość ich obecności osłabła, bo w tym momencie czyjś umysł nałożył się na jego umysł i przyćmił go. Całe królestwo zdało się pociemnieć; od Morgona odpływały fragmenty jego życia. Starał się je zatrzymać, wczepiał się palcami w trawę, z poczuciem, że Najwyższy na próżno pokładał w nim nadzieje. I nagle, w jakimś zamglonym zakamarku umysłu otworzyły się drzwi. Ujrzał Tristan wychodzącą na ganek domu w Akren, patrzącą w stronę kontynentu.
Podźwignął się na kolana, a następnie, mobilizując cały upór, jaki wpoiła mu mała wysepka, wstał. Wiatr smagnął go po twarzy; ledwie utrzymał równowagę. Stał w samym sercu chaosu. Wokół niego mieli lada chwila zetrzeć się żywi, umarli i Panowie Ziemi; odzierano go z prawa ziemi królestwa; uwolnił wiatry. Ryczały teraz nad królestwem, opowiadając mu o kładzionych pokotem lasach, o pustoszonych wioskach, o fruwających w powietrzu strzechach i gontach. Burzyło się morze; jeśli zaraz nie przystąpi do działania, pochłonie Heureu Ymrisa. Eliard zginie, jeśli nie zdoła go zatrzymać. Spróbował dosięgnąć umysłu Eliarda, ale przeszukując równinę, zaplątywał się tylko w pajęczynę innych umysłów.
Wydzierały mu wiedzę i moc, jak morze podmywające klif. Nie widział przed nimi ucieczki, nie potrafił wytworzyć w swoim umyśle żadnej wizji spokoju, która by je przed nimi osłoniła. I nagle jego wzrok przyciągnęło jakieś lśnienie; w trawie przed nim leżała pęknięta harfa, na połyskujących, pozrywanych strunach grał cicho wiatr.
Runęła nań czyjaś silna, czysta furia, przełamując wszystkie blokady nałożone na jego umysł i pozostawiając go czystym, jak ogień. Obok stała Raederle i swoim gniewem uwalniała go na krótki moment spod obcych wpływów. Podpełzł do niej na czworakach, bo wciąż żył, bo była z nim. Przez tę krótką chwilę podpowiedziała mu, co musi zrobić. Potem zmaterializowały się przed nim siły królestwa. Kości umarłych, błyszczące kolczugi i jasne tarcze żywych, białe jak śnieg vesty, strażniczki morgoli z długimi włóczniami — wszyscy starli się z bezlitosną, nieludzką mocą Panów Ziemi.
Po raz pierwszy usłyszał żałosny krzyk umierającej vesty, wzywającej na pomoc swoje siostry. Czuł imiona umarłych wymazywane z jego umysłu. Mężczyźni i kobiety walczyli włóczniami i mieczami, oskardami i toporami bojowymi z nieprzyjacielem, który ani na chwilę nie zachowywał jednego określonego kształtu, lecz podlegał ciągłym, płynnym przemianom, doprowadzając do rozpaczy przeciwnika i siejąc śmierć w jego szeregach. Morgon czuł, jak umierają — byli jego cząstkami. Górnicy Danana padali jak wielkie, ociężałe drzewa; kmiecie z Hed, widząc przed sobą wroga, który przekraczał ich wszelkie wyobrażenia, coś, czego istnienia nie sugerowała nigdy ich spokojna historia, tracili głowę i nawet się nie bronili. Śmierć każdego z nich Morgon odczuwał tak, jakby wyrywano coś z niego z korzeniami. Równina jawiła mu się jako żywy, zdesperowany organizm, cząstka jego samego tocząca beznadziejną walkę o przeżycie z mroczną, wijącą się, ostrozębą bestią, która postanowiła uśmiercić królestwo. W kilka chwil od początku bitwy wyczuł, że umiera pierwszy z ziemwładców.
Czuł, jak umysł rannego i pozostawionego samemu sobie Heureu Ymrisa usiłuje ogarnąć ogrom nieszczęścia, jakie spadło na jego ziemię. Jego ciało nie wytrzymało tej tortury. Umarł samotnie, mając w uszach huk rozbijających się o brzeg fal i krzyki konających na Wichrowej Równinie. Morgon poczuł, jak energia życiowa króla wsiąka z powrotem w Ymris. Astrin, walczący o życie na polu bitwy, przeżył raptowny przypływ żalu i nagły wstrząs, z jakim przebudził się w nim instynkt ziemi.
Jego żal udzielił się Morgonowi. Nie żył Najwyższy, nie żył Heureu, umierało w nim samo powierzone jego pieczy królestwo. Otworzył umysł na dźwięk harfy, który był jednocześnie wołaniem do południowego wiatru buszującego wśród bezdroży. Nuta po nucie — każda z nich była dostrojona do smutku, jaki go przepełniał — wzywał rozpuszczone wiatry z powrotem na Wichrową Równinę.
Przybywały na ten zew z północnych rubieży, niosąc lodowate zimno; z bezdroży, niosąc deszcz; od morza, niosąc smak wodorostów i śniegu; z Hed, niosąc zapach wilgotnej ziemi. Niszczyły wszystko na swej drodze. Przydusiły do ziemi trawę na całej równinie. Wyrwały z korzeniami las na jej skraju. Uniosły Morgona, zawodząc mrokiem jego żałoby, szarpały powietrze swoim przenikliwym, wściekłym poświstem. Rozpędziły na wszystkie strony walczące armie. Gnały przed sobą konie bez jeźdźców; unosiły umarłych z powrotem do wspomnień; tarcze fruwały nad równiną jak suche liście; ludzie przywierali do ziemi, próbowali się czołgać, szukać jakiejś osłony. Wiatrom nie byli w stanie oprzeć się nawet Panowie Ziemi, w ich podmuchach nie ostał się żaden kształt, jaki przyjmowali.