Morgon przeniósł wzrok na Astrina. Nowy król Ymris nie doszedł jeszcze do siebie po śmierci Heureu i nie oswoił się z mocą, którą tak niespodziewanie otrzymał.
— Przykro mi — powiedział Morgon. Własne słowa zabrzmiały mu w uszach jakoś banalnie i pusto. — Czułem, jak umiera. Ale nie potrafiłem… nie mogłem mu pomóc. Tyle śmierci czułem…
Skierowało się na niego jedno białe oko.
— Ale ty żyjesz — wyszeptał Astrin. — Najwyższy. Przeżyłeś, by w końcu zająć swoje miejsce i przynieść nam pokój.
— Pokój. — Morgon czuł za sobą zimne jak lód kamienie.
— Morgonie — odezwał się cicho Danan — widząc, jak wali się ta wieża, straciliśmy wszyscy nadzieję, że dożyjemy świtu.
— Wielu nie dożyło. Wielu twoich górników zginęło.
— Ale wielu uszło z życiem. Mam ogromną górę porośniętą mnóstwem drzew; ty ją nam zwróciłeś, mamy dokąd wracać.
— Dożyliśmy chwili przejścia mocy z Najwyższego na jego dziedzica — powiedział Har. — Zapłaciliśmy za to wysoką cenę, ale… przetrwaliśmy. — W czystym, zimnym świetle jego oczy były dziwnie łagodne. Poprawił sobie opończę na ramionach. — Cudownie rozegrałeś tę grę i zwyciężyłeś. Nie rozpaczaj po Najwyższym. Był stary i tracił już moc. Zostawił ci królestwo uwikłane w wojnę. Nie zawiodłeś jego nadziei. Teraz możemy spokojnie wracać do domów i nie obawiać się obcych. Kiedy zimowe wiatry zakołaczą do naszych drzwi, a my oderwiemy się od kominków, żeby otworzyć, i ujrzymy w progu Najwyższego, ty nim będziesz. Jesteś darem, który on nam zostawił.
Morgon milczał. Pomimo tego, co tu słyszał, znowu ogarnął go smutek. I jednocześnie wyczuł u kogoś z nich podobny smutek, żałobę, której nie są w stanie rozwiać żadne słowa. Poszukał źródła tego smutku i znalazł je w zmęczonym, przytłoczonym przez cień śmierci Mathomie. Podszedł do niego.
— Kto? — spytał.
— Duac — odparł król. Odetchnął głęboko. Stał w śniegu niczym mroczne widmo. — Nie chciał zostać w An… to była jedyna sprzeczka, którą z nim przegrałem. Mój ziemdziedzic o morskich oczach…
Morgon nie odzywał się. Ileż jego więzi uległo zerwaniu, ilu śmierci nie wyczuł. I nagle coś sobie przypomniał.
— Ty wiedziałeś, że Najwyższy tu zginie — powiedział.
— On sam to przewidział — powiedział Mathom. — Pochowaj go tutaj, w miejscu, w którym chciał umrzeć. Niech spoczywa w pokoju.
— Nie mogę — szepnął Morgon. — Byłem jego śmiercią. Wiedział o tym. Wiedział przez cały czas. Byłem jego przeznaczeniem, a on moim. Nasze żywoty splatały się w jedną nieprzerwaną, pokrętną grę w zagadki… To on wykuł dla mnie miecz, od którego zginął, i ja przyniosłem tu ten miecz na jego zgubę. Gdybym się zastanowił… gdybym wiedział…
— To co byś zrobił? On nie miał sił, by zwyciężyć w tej wojnie, a wiedział, że ty tego dokonasz, jeśli przekaże ci swoją moc. W tej grze wygrał. Pogódź się z tym.
— Nie mogę… jeszcze nie teraz. — Morgon położył dłoń na kamieniu, a potem spojrzał w górę i omiótł wzrokiem niebo, szukając tam kogoś, kogo nie wyczuwał swoim umysłem. — Gdzie Raederle?
— Przez jakiś czas była ze mną — odezwała się morgola. Twarz miała spokojną jak zimowy poranek. — Przypuszczam, że poszła cię szukać, ale może chce w samotności opłakać śmierć brata. — Uśmiechnęła się, kiedy Morgon spojrzał jej w oczy. — Morgonie, on nie żyje. Ale przez krótką chwilę miał w tobie kogoś, kogo kochał.
— W tobie również — szepnął Morgon. Odwrócił się, by szukać gdzieś w swoim królestwie pocieszenia. Stał się śniegiem, albo powietrzem, a może został sobą; nie był tego pewien. Wiedział tylko, że nie pozostawiał w śniegu śladów stóp, po których ktoś mógłby za nim podążyć.
Wędrował po ziemi, przyjmując wiele postaci i odnawiając zerwane więzi, dopóki nie pozostało w królestwie ani jedno drzewo, ani jedno zwierzę, ani jeden owad, ani jeden człowiek, którego obecności nie byłby świadom — z wyjątkiem pewnej kobiety. Wiatry, które w swej nienasyconej ciekawości zajrzały wszędzie, opowiadały mu o pozbawionych dachu nad głową lordach i wojownikach z Ymris, szukających schronienia na dworze Astrina, o kupcach dostarczających morzem do tej spustoszonej wojną krainy ziarno z An i Herun oraz piwo z Hed. Powiedziały mu o powrocie vest do Osterlandu i o tym, jak król An odesłał swoich umarłych z powrotem pod ziemię Trzech Prowincji. Przysłuchiwały się rozmowom czarodziejów radzących w Caithnard nad odbudową szkoły w Lungold, o Mistrzach, którzy rozwiązywali spokojnie ostatnie pozostające jeszcze bez odpowiedzi zagadki ze swych list. Morgon czuł, że Har czeka na niego przy swoim zimowym kominku z wilkami warującymi u stóp. Wyczuwał od czasu do czasu spojrzenie morgoli wybiegające poza ściany jej dworu, poza wzgórza okalające Herun, szukające go, szukające Raederle.
Przesiadywał całymi dniami na rubieżach, pod postacią splotu starych korzeni, i usiłował stłumić w sobie żałobę, analizując krok po kroku gry prowadzone przez harfistę, próbując je zrozumieć. Ale zrozumienie nie przyniosło mu pocieszania. Próbował grać na harfie ogromnej jak nocne niebo, o ramie wysadzanej gwiazdami, ale nawet to nie dawało mu ukojenia. Nie mógł sobie znaleźć miejsca, schodził z nagich, zimnych szczytów w ciche lasy, zaglądał do tawern i kmiecych chat, gdzie witano go uprzejmie, biorąc za wędrowca pragnącego się ogrzać przy kominku. Sam nie wiedział, czego chce jego serce; dlaczego widmo harfisty, miast odpoczywać, wciąż się za nim snuje.
Pewnego dnia wygrzebał się spod zaspy śniegu na północnych rubieżach, i nie zastanawiając się, czemu to robi, powędrował na południe. W drodze przez królestwo wciąż zmieniał postać; pod żadną nie czuł się dobrze. Kiedy minął się ze zdążającą na północ wiosną, jego niepokój się nasilił. Wiatry nadlatujące z zachodu i południa niosły zapach świeżo zaoranej ziemi i słońca. Nastroiły jego wichrową harfę spokojniejszymi tonami. On sam nie czuł się spokojny. Buszował pod postacią niedźwiedzia po leśnych ostępach, pod postacią sokoła wzlatywał w południe w pogodne niebo. Pod postacią mewy płynął przez trzy dni na dziobie kupieckiego statku, aż w końcu marynarze zwrócili uwagę na jego dziwne, nieruchome oczy i przepędzili go. Lecąc, pełznąc, galopując z dzikimi końmi, posuwał się wybrzeżem Ymris i wreszcie dotarł do Meremont. Stamtąd podążył za wonią własnych wspomnień i znalazł się znowu na Wichrowej Równinie.
Stanął na niej pod postacią księcia Hed, ze znamionami na dłoniach i trzema gwiazdkami na czole. Wokół rozbrzmiewały echa bitwy; kamienie spadały i znikały. Trawy kołysały się niczym pozrywane struny harfy. Strzała światła, wypuszczona przez zachodzące słońce, poraziła mu wzrok. Odwrócił się plecami do zachodu i zobaczył Raederle.
Była na Hed, na plaży pod Tol. Siedziała na kamieniu, rzucając w morze kawałki pokruszonej muszli.