Tristan odetchnęła bezgłośnie, oparła dzban z piwem na kolanie, kufel na drugim i wreszcie spojrzała otwarcie na Morgona.
— Bałam się zapytać.
Dotknął palcami jej policzka; opuszczając rękę, zauważył, że Tristan sunie wzrokiem za bliznami vesty na jego dłoni. Eliard poprawił się na ławie.
— To nie moja sprawa — zaczął przyciszonym głosem. — Ale tropiłeś go przecież przez całe królestwo. — Na jego twarzy malowała się nadzieja. — Czy… czy wyjaśnił…
— Niczego nie wyjaśnił. — Morgon wziął od Tristan kufel z piwem i pociągnął długi łyk; poczuł, jak krew napływa mu do twarzy. — Tropiłem Detha przez An — podjął ciszej — i przed dwunastoma dniami dopadłem go w Anuin. Stanąłem przed nim w królewskiej sali tronowej i powiedziałem, że zamierzam go zabić. Potem uniosłem oburącz miecz, żeby wprowadzić swoje słowa w czyn, a on tylko stał i patrzył, nawet nie mrugnąwszy. — Urwał.
— I co? — spytał ze ściągniętą twarzą Eliard.
— I… — Morgon sięgnął do wspomnień, szukając słów. — I nie zabiłem go. Jest taka stara zagadka z Ymris: Kim byli Belu i Bilo, i co ich łączyło? Otóż Belu i Bilo to dwaj ymriscy książęta, którzy przyszli na świat dokładnie w tej samej chwili, i którym przepowiedziano, że w tym samym momencie umrą. Znienawidzili się nawzajem, ale łączyło ich to, że jeden nie mógł zabić drugiego, bo wtedy sam by zginął. Eliard patrzył dziwnie na brata.
— Chcesz przez to powiedzieć, że sprawiła to jakaś zagadka? Że Deth zawdzięcza życie zagadce?
Morgon sączył w milczeniu piwo. Nie miał pewności, czy Eliard będzie w stanie pojąć cokolwiek z tego, czego on w swoim życiu dokonał. W końcu Eliard nachylił się nad stołem i ścisnął go lekko za nadgarstek.
— Powiedziałeś mi kiedyś, że mam mózg z dębowego klocka. Być może. Ale rad jestem, że nie zabiłeś Detha. Zrozumiałbym, dlaczegoś tego nie zrobił, gdybyś ty sam to rozumiał. Ale wybacz, nie bardzo już wiem, do czego zmierzasz. — Puścił rękę Morgona i podał mu gęsie udko. — Jedz.
Morgon spojrzał na brata.
— Masz zadatki na dobrego adepta sztuki rozwiązywania zagadek — powiedział cicho.
Eliard prychnął i zarumienił się.
— Nie zaciągnąłbyś mnie wołami do Caithnard. Jedz. — Odkroił cienką kromkę chleba, potem grubsze już plastry wędliny i sera, i podał to Raederle.
— Czy jesteś… zamężna? — wykrztusił, kiedy podziękowała mu uśmiechem.
Pokręciła głową, odgryzając kęs kanapki.
— Nie.
— Cóż więc… przybyłaś tu, żeby zaczekać? — Nie dało się ukryć, że jest trochę zbulwersowany, ale głos miał ciepły. — Jesteś tu mile widziana.
— Nie. — Mówiła do Eliarda, ale Morgon odniósł wrażenie, że zwraca się do niego. — Koniec już z czekaniem.
— No to w jakim celu tu przybyłaś? — zapytał zdumiony Eliard. — Gdzie będziesz mieszkała? — Przeniósł wzrok na Morgona. — A co ty chcesz robić, kiedy wyjedziesz stąd o świcie? Masz jakieś plany?
Morgon kiwnął głową.
— Bardzo mgliste. Szukani pomocy. I odpowiedzi. Krążą pogłoski, że niedobitki czarodziejów zbierają się w Lungold, by rzucić wyzwanie Ghisteslwchlohmowi. Możliwe, że w nich znajdę sojuszników, a od Założyciela uzyskam odpowiedzi.
Eliard zerwał się z ławy.
— Dlaczego nie poprosiłeś go o nie pod Górą Erlenstar? Oszczędziłoby ci to wyprawy do Lungold. Masz do niego pytania. Morgonie, sęk w baryłce na piwo ma więcej rozumu od ciebie. Czego się po nim spodziewasz? Że potulnie ci na nie odpowie?
— Czego ty ode mnie chcesz? — Morgon wstał. Oczy mu płonęły. Nie wiedział już, czy dyskutuje z Eliardem, czy z nieuleczalną tępotą wyspy, na której nagle zabrakło dla niego miejsca. — Mam tu siedzieć i czekać, aż on zapuka do twoich drzwi i znajdzie mnie tutaj? Przejrzysz ty wreszcie na oczy i zrozumiesz, że ja to już nie ten sam człowiek, którego pamiętasz? Noszę na czole piętno trzech gwiazdek, a na dłoniach blizny vesty. Potrafię przybrać niemal każdą postać, jaką można określić. Walczyłem, zabijałem, o mało nie zabiłem znowu. Noszę imię starsze od tego królestwa, a po domu rodzinnym pozostało mi tylko wspomnienie. Przed dwoma laty zadałem zagadkę, i teraz miotam się zagubiony w całym labiryncie zagadek, nie wiedząc nawet od czego zacząć, by znaleźć z niego wyjście. Sercem tego labiryntu jest wojna. Choć raz w życiu zainteresuj się tym, co dzieje się poza granicami Hed. Pijąc to piwo, prócz jego goryczki zakosztuj trochę strachu. Królestwo stoi na krawędzi wojny. A Hed nie ma żadnej ochrony.
— Wojna? O czym ty mówisz? Owszem, w Ymris trwają jakieś utarczki, ale tam jest tak zawsze.
— A wiesz, z kim walczy Heureu Ymris?
— Nie.
— On też nie. Eliardzie, wędrując przez Ymris, widziałem rebeliancką armię. Służą w niej ludzie, którzy już umarli, a dalej walczą, bo ich ciałami zawładnęło coś nieludzkiego. Jakie masz zabezpieczenie na wypadek, gdyby postanowili najechać na Hed?
Eliard odchrząknął.
— Najwyższego — mruknął i zaraz krew odpłynęła mu z twarzy. — Morgonie — szepnął.
— Tak. — Morgon zacisnął pięści. — Umarłe dzieci nazwały mnie człowiekiem pokoju, ale ja uważam, że swoimi poczynaniami wprowadzam tylko chaos. Eliardzie, rozmawiałem w Anuin z Duakem, jak zabezpieczyć Hed przed ewentualną napaścią. Zaoferował mi ludzi i okręty wojenne.
— I z nimi tu przybyłeś?
— Na statku kupieckim, którym przypłynęliśmy do Tol, oprócz zwyczajnego ładunku znajdują się zbrojni królowie i lordowie, wielcy wojownicy Trzech Prowincji…
— Królowie? — Eliard ścisnął brata za ramię.
— Rozumieją prawo ziemi i znają się na wojennym rzemiośle. Nie zrozumieją Hed, ale będą za nią walczyć. Są…
— Sprowadziłeś na Hed upiory An? — wyszeptał Eliard. — Są teraz w Tol?
— Dalsze sześć statków czeka w Caithnard…
— Morgonie z Hed, czyś ty zmysły postradał?! — Eliard wpił się palcami w ramię brata. Morgon stężał, Eliard puścił go, odwrócił się gwałtownie i rąbnął pięścią w tacę, strącając z niej wszystko prócz dzbana z mlekiem, który moment wcześniej podniosła Tristan. Dziewczyna siedziała teraz blada, tuląc dzban do piersi, i szeroko rozwartymi oczyma patrzyła na Eliarda, który krzyczał:
— Morgonie, słyszałem opowieści o chaosie panującym w An! O zwierzętach, które przepędza się po nocach, aż padną z wyczerpania, i o plonach gnijących na polu, bo nikt nie śmie ich zebrać. I ty chcesz, żebym sprowadził to na moją ziemię! Jak możesz mnie o to prosić?
— Ja o nic nie muszę prosić, Eliardzie! — Spotkały się ich spojrzenia. Morgon, obserwując w oczach brata własną przemianę, czując, jak uchodzi zeń coś cennego, ulotnego, ciągnął nieubłaganie: — Gdyby zależało mi na ziemwładztwie Hed, mógłbym je bez trudu odzyskać. Kiedy Ghisteslwchlohm stopniowo mi je odbierał, odkryłem, że moc ziemwładztwa posiada strukturę i definicję, i znam strukturę ziemwładztwa Hed do ostatniego pędu winorośli. Gdybym chciał cię nakłonić do czegokolwiek siłą, mógłbym to uczynić, tak jak nakłoniłem do przybycia tutaj starożytnych umarłych z Trzech Prowincji…
Eliard, oparty plecami o obmurowanie kominka, gapił się na niego z otwartym ustami.
— Czym ty jesteś? — wykrztusił, wzdrygając się.
— Nie wiem. — Morgon nie potrafił opanować drżenia głosu.
Zapadło milczenie, słychać było tylko spokojne, niczym nie zmącone odgłosy nocy na Hed. W końcu Eliard oderwał się od kominka, ominął Morgona i kopiąc po drodze zaściełające podłogę skorupy rozbitych naczyń, podszedł do stołu. Oparł się o blat i zwiesił głowę.