Выбрать главу

— Morgonie — powiedział przytłumionym głosem — oni nie żyją.

— A więc w bitwie mają tę przewagę nad żywymi.

— Nie mogłeś sprowadzić tu armii z krwi i kości? Byłoby prościej.

— Sprowadzenie na tę wyspę uzbrojonych ludzi sprowokowałoby atak.

— Jesteś pewien? Jesteś pewien, że ważyliby się napaść na Hed? Czyś ty sobie aby czegoś nie uroił?

— Być może — wyszeptał Morgon. — Pewien nie jestem już niczego. Boję się tylko o wszystko, co kocham. Wiesz, jakiej prostej, ale bardzo przydatnej umiejętności nie mogłem się za nic nauczyć od Ghisteslwchlohma pod Górą Erlenstar? Widzenia w ciemnościach.

Eliard odwrócił się do brata. Znowu płakał.

— Przepraszam, Morgonie. Krzyczę na ciebie, ale nawet gdybyś wyrwał mi z korzeniami ziemwładztwo, to dalej bym ci ślepo ufał. Zostaniesz tu? Błagam cię, zostań. Niech przychodzą do ciebie czarodzieje. Niech przychodzi Ghisteslwchlohm. Zginiesz, jeśli znowu opuścisz Hed.

— Nie, nie zginę. — Morgon objął Eliarda za szyję i przyciągnął do siebie. — Zbyt jestem ciekawy. Umarli nie będą zakłócali spokoju twoim kmieciom. Masz na to moje słowo. Nawet nie zauważycie ich obecności. Są mi posłuszni. Pokazałem im fragment pokojowej historii Hed i przysięgli stać na straży tego pokoju.

— Podporządkowałeś sobie zmarłych królów An?

— Nigdy bym tego nie próbował, gdyby Mathom nie utracił nad nimi kontroli.

— Jak ci się to udało?

— Widzę ich oczami. Rozumiem ich. Chyba aż za dobrze.

Eliard zmierzył go wzrokiem.

— Jesteś czarodziejem — powiedział powoli. Morgon pokręcił głową.

— Żaden czarodziej, prócz Ghisteslwchlohma, nie miał nigdy styczności z prawem ziemi. Jestem po prostu obdarzony mocą i zdesperowany. — Spojrzał na Raederle. W oczach dziewczyny, choć ta nawykła do awantur wybuchających czasami w domu ojca, malowało się teraz napięcie i niepokój. Tristan wpatrywała się w milczeniu w dzban z mlekiem. Morgon pogładził siostrę po ciemnych włosach. Podniosła na niego wzrok. Twarz miała bladą, ściągniętą.

— Przepraszam — szepnął Morgon. — Przepraszam. Nie chciałem wszczynać tu kłótni.

— Nic się nie stało — odparła po chwili. — Przynajmniej ta jedna umiejętność pozostała ci ze starych dobrych czasów. — Odstawiła dzban z mlekiem na stół i wstała. — Pójdę po miotłę.

— Ja pójdę.

Tristan uśmiechnęła się przelotnie.

— Dobrze. Ty pozamiataj, a ja przyniosę jeszcze coś do jedzenia. — Dotknęła z wahaniem blizny na jego dłoni. — Potem opowiesz mi, w jaki sposób zmieniasz postać.

Zamiótłszy podłogę, Morgon zaczął opowiadać. Obserwował przemieszany z niedowierzaniem zachwyt na twarzy Eliarda, kiedy tłumaczył, jak to jest być drzewem. Wyszukiwał w pamięci inne tego rodzaju ciekawostki, które pomogłyby im zapomnieć na chwilę o ciemnej stronie jego wędrówek. Opowiadał o przemierzaniu pod postacią vesty północnych rubieży, gdzie cały świat to wiatr, śnieg i gwiazdy. Opowiadał o zapierającym dech w piersiach pięknie Przełęczy Isig i o dworze króla-wilka, po którym przechadzają się swobodnie dzikie zwierzęta, o mgłach, głazach i moczarach Herun. I odnajdując w sobie niespodziewanie uwielbienie dla dzikich, surowych i pięknych zakątków królestwa, sam na krótką chwilę zapomniał o swoich zgryzotach. Zapomniał też o upływie czasu. Do rzeczywistości przywołał go dopiero księżyc, który, ześlizgując się po firmamencie, zajrzał przez jedno z okien. Kiedy przerwał w pół zdania opowieść, w zachwyconych dotąd oczach Eliarda pojawił się lęk.

— Zapomniałem o umarłych.

— Jeszcze nie świta — odparł Eliard, z wyraźnym trudem opanowując drżenie głosu. — Księżyc nawet nie zaszedł.

— Wiem. Ale statki stojące w Caithnard czekają na mój sygnał, by wpływać kolejno do Tol. Chcę nadzorować wyładunek. Nie obawiaj się. Nie zobaczysz umarłych, ale powinieneś być w porcie, kiedy zaczną schodzić na ląd.

Eliard wstał z ociąganiem. Twarz miał kredowobiałą.

— Ty też tam będziesz? — Tak.

Wyszli wszyscy z domu i ruszyli do Tol gościńcem, który niczym obnażone ostrze przecinał poła kukurydzy. Morgon szedł obok Raederle, trzymając ją za rękę. Wyczuwał jej napięcie i zmęczenie po długiej, niebezpiecznej podróży.

— Zamieniłam jedną rodzinę zakutych świńskich łbów na drugą… — powiedziała w pewnej chwili z uśmiechem, odgadując jego myśli.

Księżyc w trzeciej kwadrze spoglądał z nieba na Tol. Po drugiej stronie ciemnego kanału płonęło dwoje przymrużonych ślepi — ogniska ostrzegawcze na narożach portu w Caithnard. Na piasku suszyły się srebrne pajęczyny rybackich sieci; przy brzegu kołysały się małe łodzie.

— Już? — zawołał cicho Bri Corbett, wychylając się przez reling statku.

— Już — odparł Morgon.

— Mam nadzieję, że wiesz, co czynisz — wymruczał przez zaciśnięte zęby Eliard. Cofnął się przed opuszczanym na puste nabrzeże trapem tak gwałtownie, że omal nie upadł. Morgon znowu sięgnął sondą w jego umysł.

Upór, ta nieugiętość właściwa Hed zdała się uderzyć niczym kij w koniec trapu. Zacisnęła się kurczowo wokół myśli Morgona; uwolnił się od niej i przesłał do umysłu Eliarda barwne, wspaniałe i dziwaczne obrazy z historii Trzech Prowincji, które zaczerpnął z umysłów umarłych. Powoli, w miarę jak otwierał się umysł Eliarda, coś wydostawało się ze statku i wsiąkało w Hed.

Wtem Eliard zadrżał.

— Tak cicho to się odbywa — powiedział zdumiony.

Morgon ujął go pod łokieć.

— Bri popłynie teraz do Caithnard i przyśle tu następny statek. Będzie ich w sumie sześć. Ostatni Bri sam przyprowadzi i odpłyniemy nim z Raederle.

— Nie…

— Ja wrócę.

Eliard milczał. Ze statku dobiegło skrzypienie liny i drewna, dały się słyszeć rzucane cichym głosem komendy Bri. Statek odbił od nabrzeża, ciemne żagle wydęły się, chwytając wiatr. Odpłynął bezgłośnie w noc, wielki i czarny na tle połyskującej w blasku księżyca wody, pozostawiając za sobą roziskrzony ślad, który po chwili rozmył się i zniknął.

— Nigdy nie wrócisz tu na stałe — powiedział Eliard, odprowadzając statek wzrokiem.

Do nabrzeża zaczęły przybijać, jeden po drugim, kolejne okręty. Tuż przed zachodem księżyca Morgon dostrzegł na wodzie cienie zbrojnych postaci w koronach. Kiedy cumy rzucał ostatni statek, księżyca nie było już na niebie. Zmarznięta Tristan, przestępując z nogi na nogę, tuliła się do Morgona. Na tle wody, między dwoma ogniskami ostrzegawczymi, rysowała się sylwetka stojącej nieopodal Raederle. Morgon przeniósł wzrok na statek. Umarli już z niego schodzili; mroczna paszcza ładowni będzie czekała otwarta, by zabrać go z Hed. Tyle miał jeszcze do powiedzenia Eliardowi, ale widok tego okrętu nie pozwalał mu zebrać myśli. W końcu uświadomił sobie, że zostali w porcie sami; umarli wtopili się w Hed. Nadeszła pora rozstania.

Odwrócił się do Eliarda. Zbliżał się przedświt, niebo pociemniało. Nad falami zawodził cicho wiatr. Morgon nie widział twarzy brata, wyczuwał tylko jego potężne ciało i ogromną masę ziemi za jego plecami.

— Wrócę na Hed — powiedział cicho i serce mu się ścisnęło, kiedy wyobraził sobie tę skąpaną w promieniach letniego słońca krainę. — Jakoś. Kiedyś.

Eliard wyciągnął rękę i dotknął w ciemnościach jego policzka — łagodnie, tak jak to niegdyś robił ojciec. Tristan wciąż się do niego tuliła; Morgon złożył pocałunek na jej włosach. Potem zrobił krok do tyłu i znalazł się nagle sam pośród nocy, wyczuwając pod stopami drżenie desek omywanego przez fale pomostu.