Выбрать главу

Pojęcia nie mam, co przy tym piłam, i nie zdołałam zapamiętać, jaki napój ten automat lubi.

Po kolejnym, na szczęście już krótszym, okresie przegrywania, znów zaczęło mi się wydawać, że czas na odmianę. Automat w zasadne zgadzał się ze mną, płacił dość przyzwoicie, ale i tak byłam przegrana, bo na początku pograłam trochę na tym droższym, po pięć złotych, a ten mnie akurat nie lubił. Pograłam z konieczności, wszystkie złotówkowe były zajęte, zmieniłam miejsce dopiero, jak się jeden zwolnił. Na kredycie już miałam przeszło dwa tysiące, niby nieźle, ale ciągle trochę mało.

Gracz obok, ściśle biorąc pan Zbyszek, zaproponował delikatnie, żebym może to wysypała i wyszła z interesu wygrana. Zaprotestowałam energicznie, nic z tych rzeczy, wcale jeszcze nie jestem wygrana, gram dalej, albo się odbiję, albo będę miała przyjemność, też dobrze. Grać za pieniądze automatu to sama frajda!

Pan Zbyszek w ogóle, mogę to wyznać publicznie, przynosi mi szczęście. Ilekroć z dobroci serca poprosi, żebym się przestała wygłupiać, brać co swoje i w zarośla, zawsze wtedy wygrywam więcej, przeważnie drugie tyle. Nie pamiętałam o tym wprawdzie w owym momencie, ale siła wyższa działała.

Nie zmniejszałam stawki, grałam po dwadzieścia, kredyt ostro zjechał, błysnęła mi myśl o oszczędnościach, na szczęście jednak nie zdążyłam jej wprowadzić w czyn. Do asa i dziesiątki treflowej automat dołożył resztę i znów dostałam dużego pokera!

Specjalnie poleciałam szukać pana Zbyszka, żeby sam zobaczył. Ładnie bym wyszła, gdybym wyszła! Zgodził się, że istotnie, nie należało, pograłam jeszcze chwilę na tym samym automacie ze zwykłej grzeczności, po czym wróciłam do tego piątkowego, od którego zaczęłam. Skoro byłam wygrana, nareszcie mogłam sobie na nim pograć bez stresów.

Grałam rozmaicie, to po jednej piątce, to po dwie, to po pięć, nadziei wielkich nie miałam, bo w końcu ile można wymagać, głównie korciło mnie dublowanie, które szło jak krew z nosa, kredyt się miotał to ku górze, to ku dołowi, w końcu zszedł już całkiem nisko, jako jednostka wygrana i z natury lekkomyślna, rąbałam po pięć, a, niech go szlag trafi, no i nagle maszyneria sama z siebie, w pierwszym rozdaniu, bez wymieniania kart, ustawiła elegancko kierowego pokera.

Nie miałam czasu gapić się na niego i nie wierzyć własnym oczom, bo te automaty w takim układzie od razu zaczynają wysypywać część wygranej. Musiałam to łapać, żeby mi nie brzęczało zbyt głośno, bo ciągle nie lubię przesadnego hałasu. Niemniej był to kolejny, prawdziwy, porządny cud, który wspominam z roztkliwieniem.

Czy naprawdę ktokolwiek mógł przypuszczać, że ja tu będę eksponować straty i klęski?

A jeśli nawet, to przecież nie własne...!

Skoro już ogólnie jesteśmy przy Marriotcie, należy zauważyć, że kasyno urządza niekiedy rozmaite kuszące imprezy.

Pierwsza polegała na wygrywaniu samochodu, nie pamiętam już, co to było, lancia...? Ferrari...? Volvo...? Coś porządnego w każdym razie. Stał ten samochód przed hotelem, każdy mógł go widzieć i nabierać na niego oskomy. Bilety loteryjne zaś zdobywało się również przy pomocy wygrywania, mianowicie, o ile jednym kopem wygrało się odpowiednio wysoką ilość żetonów, obojętne przy czym, dostawało się bilet. Generalni pechowcy nie mieli żadnych szans. Im szczęśliwiej ktoś grał, tym więcej możliwości zdobywał, aczkolwiek ogólnie wiadomo, że los bywa grymaśny i złośliwy. Jeden obstawia sto kombinacji i przegrywa wszystkie, drugi szarpnie się na jedną i zdobywa główną nagrodę. Tu jednakże wszyscy się pchali z nadzieją i stosowali najwyższe stawki, żeby zdobyć bilety loteryjne.

Następnie odbyła się uroczystość losowania, przy której popełniono błąd organizacyjny. Na miejsce zabawy przeznaczono salę kasyna, kierownictwo nie przewidziało frekwencji i tłok zapanował przeraźliwy, ścisk jak w tramwaju w godzinach szczytu. Piekło na ziemi kotłowało się dość długo, bo do wygrania były także nagrody pomniejsze, pierścionek z brylantem, złote monety, kalkulatory podręczne, aparaty fotograficzne i tym podobne duperele. Przyszła wreszcie pora na samochód i wygrał go jakiś facet spoza Warszawy, wyglądający na takiego, któremu własne samochody już się nie mieszczą w garażu. Jednostka z fartem.

A był tam także jakiś inny, posiadający całą walizkę biletów loteryjnych, w których grzebał gorączkowo i na tę całą walizkę nie wygrał nic, nawet najmniejszej nagrody pocieszenia.

Zrobiono turniej black-jacka, w którym pierwszą nagrodę stanowiła wycieczka do Rio de Janeiro akurat na Sylwestra. Wzięłam w nim udział nie wiadomo po co, bo z jednej strony w takich rzeczach nigdy nie wygrywam, z drugiej zaś wcale nie chciałam jechać do Rio de Janeiro. Usiadłam do gry chyba tylko po to, żeby przynieść pecha jednemu takiemu, który w ostatniej turze stracił pierwsze miejsce na rzecz fartowniejszego i był święcie przekonany, że to przeze mnie. Miałam miejsce przed nim i źle dobierałam karty. Zelżył mnie nawet pod nosem, chociaż nie jestem pewna, czy nie był to komplement, sugerował bowiem, jakobym cieszyła się niezwykłym powodzeniem u płci przeciwnej. W moim wieku...?

Odbywają się także turnieje na jajkach, mam na myśli owe automaty z jajkami. Każdy dostaje po sto żetonów i gra się na czas, wygrywa ten, komu po kwadransie zostanie najwięcej. Jeden raz przytrafiła mi się na tym zdobycz w postaci lampy kwarcowej, moi znajomi zaś wygrali dwutygodniową wycieczkę do Tunezji.

Wiadomość z ostatniej chwili:

Dyrekcja kasyna okazała wielki rozsądek i dokupiła kilka automatów pokerowych z tych najbardziej pożądanych. Z dżokerem i po złotówce. No, jeden po pięć, ale robi dobre wrażenie. Ponadto pięciozłotowe przeprogramowano, górna granica wynosi 50 złotych i za dużego pokera dostaje się 50 tysięcy, co robi wrażenie jeszcze lepsze.

Poker pokerem, ale gdyby nasz rząd tak uwzględniał postulaty społeczeństwa, żylibyśmy zgoła w raju...

Od automatów definitywnie odczepić się nie zdołamy, bo znajdują się wszędzie i stanowią wielką atrakcję, spróbujemy jednakże przejść do gry najściślej kojarzącej się z kasynami i budzącej najgłębszą zgrozę. Jest to mianowicie:

RULETKA

Ruletka, jako taka, była dla mnie, Bóg raczy wiedzieć od kiedy, pojęciem doskonale znanym. Grać na niej umiałam od urodzenia i do dziś dnia nie wiem, skąd mi się to brało.

Zapewne jest to jakaś tajemnicza właściwość organizmu. Powodów racjonalnych i zrozumiałych brak, nie stykałam się z nią bowiem bezpośrednio i grywałam najwyżej, bardzo rzadko, na zabawkach dla dzieci, takich prztykanych własną ręką, przemycanych z krajów zachodnich.

W jakimś momencie życia znalazłam się w hotelu „Pod Różą" w Krakowie. Musiało to być niezbyt dawno, ponieważ kasyno prosperowało już w nim w najlepsze. Rzecz jasna, do tego kasyna natychmiast poleciałam.

Pieniędzy nie miałam wcale. Cały mój majątek stanowiło pięćset tysięcy starych złotych, a więcej nie wzięłam w przekonaniu, że za spotkania autorskie zapłacą mi na bieżąco. Tymczasem okazało się, że nic z tego, płacą przelewem na konto i cześć pieśni. Pozostałam zatem na tym jednym posiadanym banknocie, z którym mogłam zrobić, co mi się podobało.

Stanęłam sobie nad ruletką. Tłok przy niej panował średni, można się było dopchnąć bez wielkiego trudu. Od pierwszego momentu tajemniczy głos w duszy zaczął się mnie czepiać, twierdząc, że przyjdzie 28. Gapiłam się, tłumiąc głos. Czasu miałam ile chcąc, wciąż jeszcze trwało obstawianie. Kasa wymiany na żetony znajdowała się o dwa metry ode mnie. Mogłam wymienić swoje pięćset tysięcy na cokolwiek, mogłam całość postawić na te 28. Nic z tych rzeczy, trwałam w bezruchu, wpatrzona w numer, w stu procentach pewna, że będzie 28. Kulka ruszyła, obstawiona była cała tablica, z wyjątkiem 28. Moja dusza wrzeszczała na ten temat, jeszcze w ostatniej chwili mogłam zwyczajnie rzucić pieniądz na te parszywe 28, a skąd, paraliż mnie tknął nieodwracalny.