- Jeżeli rzucisz z ręki jeszcze i pokera, nie dam ci w domu nic do jedzenia. Będę ci z ust wyrywać...
- Mam dwie piątki - zawiadomiła Ewa. - Ile płotów?
- Jedenaście.
- Jeden w normie... Jest jedna. Drugi... Liczcie płoty! Pierwszy... drugi... Cholera.
Za drugim przyszły jej jeszcze dwie piątki. Poker. Teraz, przy karecie...!
- To z pokerem mogę się z góry pożegnać - powiedziała ponuro.
- Bardzo cię przepraszam - powiedział Tadeusz. - Pomyliłem się, policzyłem Pawła, to on ma jedenaście. Ty miałaś płotów tylko sześć. Zostało ci cztery.
- Nadzwyczajnie mnie pocieszyłeś...!
- Cicho bądźcie! - zażądała Baśka. - Mam dwie piątki. Tych sztachet ile...? Tylko porządnie, bez pomyłki!
- Jedenaście.
- Jesteś pewien, że nie liczysz znów Pawła?
- Pewien. I nie siebie...
- No dobrze. Jest trzecia... Jeszcze raz w normie... Jest! Oczywiście wyszło mi najgorzej, jedna piątka. Zgniewało mnie, zgarnęłam wszystkie. Jedna szóstka. Żadnej...
- Ile mam płotów? Już widzę, sześć. Niech je diabli wezmą, liczcie!
Drugim przyszła czwarta szóstka, cztery płoty zostały mi na pokera. Tadeusz łypnął okiem na Pawła.
- Długie potrząsanie daje doskonałe rezultaty...
- Ale nie do jutra - poprosiła Ewa po dłuższej chwili.
- Komu daje, komu nie - zauważył Paweł, widząc efekt rzutu Tadeusza. - Chociaż... Jedynków jak mrówków.
- Kareta z jedynek - powiedział Tadeusz. - A jednak. Trzy razy cztery, dwanaście. Zapisuję!
- Jezus Mario, ile on ma tych płotów...?!
- Osiemnaście - policzył Tadeusz. - I mam strasznie złe przeczucia. Rekord przy pokerze był dwadzieścia siedem.
- Wyszedł...?
- Nie. Ta osoba wyrzuciła go dwudziestym ósmym, już nieważnym. Nie pamiętam, kto to był.
- Jakiś biedny niefarciarz - zaopiniował Paweł i rzucił. Westchnął, odsunął na bok jedną szóstkę i zaczął rzucać dalej. W normie zdobył trzy.
- No to teraz te jedenaście płotów...
- Pierwszy... drugi... trzeci... - zaczęliśmy. - Jest czwarta! Czwarty... piąty... szósty...
Za siódmym piąta szóstka przyszła.
- Mówiłam, że tych płotów masz za dużo! - wytknęła Baśka.
Ewa dostała trzy szóstki od razu. Kiedy zaczęła płoty, miała ich już cztery.
- Pierwszy... - zaczął chór. - Drugi... Trzeci... Jest!
- Powinna być jakaś premia za ocalałe płoty - mruknął Paweł.
- Zastanowimy się nad tym - obiecała Baśka. - Co ja tu mam? Dwie piątki... Dobrze, nie wymagajmy za wiele...
Przy piątym płocie zamieniła te piątki na szóstki i zdobyła pokera dziesiątym. Wiedziałam, że nie mam szans, ale porządny hazardzista walczy do końca. Ku własnemu zdumieniu ostatnim płotem osiągnęłam sukces.
- Ktoś w końcu musi skusić - westchnął Tadeusz. - Pewnie będę to ja.
Źle przewidział, na pokera zużył zaledwie pięć płotów z tych osiemnastu. Szóstki chodziły jak wściekłe. Z szalonym zainteresowaniem czekaliśmy na obliczenie całości.
W połowie obliczeń ujrzałam nagle jakieś dziwne smugi dymu, wędrujące ku nam po podłodze z przedpokoju, i poczułam osobliwy odór. Niby znajomy, ale jednak obcy. Zanim zdążyłam uczynić uwagę na ten temat, coś błysnęło, huknęło i zgasło światło. Nagła ciemność została powitana zbiorowym jękiem.
- Nic, nic, mam świece - powiedziałam pośpiesznie. - Właśnie wydało mi się, że coś się kopci. Tylko spokojnie... Ma ktoś pod ręką zapalniczkę albo zapałki?
Paweł pstryknął zapalniczką. Przy jej świetle znalazłam na regale lichtarz ze świecą, złapawszy Tadeusza za głowę tylko jeden raz. Przy jednej świecy znalazłam drugą.
- W kuchni nad zlewozmywakiem stoją jeszcze cztery, w tym dwie takie grubsze - ogłosiłam powszechnie. - Kto chce, niech przyniesie. Ja poszukam tutaj, bo wiem, że leżą pod atlasami.
Odgadywałam wprawdzie, że nie używany od pół roku grzejnik wywinął jakiś numer i wywaliło bezpieczniki, ale zarówno do wyłączenia go, jak i do wymacania bezpieczników musiałam mieć światło. Ponadto wcale nie byłam pewna, czy awaria nie sięgnęła głębiej, i na wszelki wypadek wolałam się zaopatrzyć w środki pomocnicze.
Do kuchni udała się Baśka, wywlókłszy Pawła zza stołu, co miało swój sens, bo był znacznie od niej wyższy. Zarazem jednak z wyłażeniem po ciemku miał kłopoty, przeszkadzały mu nogi Tadeusza, zdążyła zatem dostrzec w kuchni stołek i wleźć na niego. Stołek miał tę właściwość, że dwie nogi wyrastały mu nagle ku górze i płaszczyzna pozioma jedną stroną opadała znienacka w dół. Baśka o tym nie miała pojęcia, gwałtowna zmiana pod stopami zaskoczyła ją, próbując się czegoś przytrzymać upuściła świecę i chwyciła pałąk stojącego na gazie i szumiącego już czajnika. Poleciała do tyłu, Paweł złapał ją tylko dzięki temu, że trafiła wprost w niego, czajnik zaś runął bez przeszkód i pięć litrów gorącej wody wylało im się na nogi.
Usłyszałam ten rumor. Rzucając Ewie w ręce całą paczkę świec, popędziłam do kuchni, oświetlając powódź i Baśkę z Pawłem, splątanych pod kredensem, z którego posypał się ogromny stos korespondencji i rozmaitych innych papierów. Świadoma wagi niektórych, a także faktu, że woda może im zaszkodzić, wydałam z siebie straszny krzyk i rzuciłam się makulaturze na ratunek. Do Ewy i Tadeusza mój krzyk dotarł, poderwali się obydwoje, Tadeusz ramieniem zrzucił wystające z regału książki telefoniczne z ostatnich trzydziestu lat, książki spadły na półeczkę pod lampą i roztrzaskały ją kompletnie, Ewa zaś potknęła się o fotel, padła na niego i przejechała po śliskiej podłodze aż pod okno, gdzie zastopował ją grzejnik, osłonięty grubym zwałem zieleni w postaci zwisającego z góry asparagusa. Asparagus, cud istny, nie zleciał, a stał w takiej donicy, że mógłby ją zabić. Fotel zaś jechał łatwo, bo nogi miał podbite kawałkami wojłoku.
Przy blasku świec wyszło na jaw, że dobrze zgadłam. W gruncie rzeczy nic się nie stało, mój elektryczny kaloryfer rzeczywiście zrobił sobie jakieś zwarcie, coś tam mu się skopciło i automatyczne bezpieczniki wyskoczyły. Wyłączyłam go z pewnym wysiłkiem, sięgając do gniazdka za komodą, wcisnęłam prztyki w szafce z licznikiem i zrobiło się widno.
- To co, te świece już niepotrzebne? - spytała Ewa, wydłubując sobie z włosów gałązki asparagusa. - Cholera, jak
to kłuje...
- Wasze rzeczy już suche - zawiadomiła Baśka. - Za to nasze buty mokre. Dobrze, że ta woda jeszcze nie była całkiem wrząca. To kto w końcu wygrał?
Tadeusz, odkopując nogami stos książek telefonicznych,
wykończył obliczenia.
- Paweł. O cztery punkty! Ma 682, a ja 678. Kareta mnie zgubiła, trzeba było rzucać do większej...
Podniósł się, wyszedł do przedpokoju w samych skarpetkach, zapewne z zamiarem udania się do łazienki, i natychmiast wlazł na szkło, podmiecione do kąta i zastawione szczotką. Szczotkę ktoś popchnął, szurnęła tą stłuczką i rozsypała ją szerszym kręgiem, na który Tadeusz trafił bezbłędnie. Nie mając w sobie cech derwisza, usiłował gwałtownie z tego podłoża wyskoczyć, potknął się jakoś dziwnie i padł na sfajczony kaloryfer, ciągle stojący w drzwiach do drugiego pokoju. Kaloryfer był na kółkach, przejechał przez całe pomieszczenie nie gorzej niż fotel z Ewą i rąbnął w stolik pod balkonem, zastawiony kwiatkami w doniczkach. Jedna zleciała z okropnym hukiem. Na całe szczęście nie miałam jeszcze wtedy telewizora, bo mogłoby wypaść gorzej.
Bardzo sobie tych podeszew nie rozdziabał, bo zadziałały tylko szklanki, a nie płaskie kawałki z szafy bibliotecznej, ale i tak wszyscy mieli dosyć dużo roboty.
I czy ktokolwiek może się dziwić, że tę akurat grę zapamiętałam dokładnie...?
Jako instruktarz, w razie gdyby ktoś chciał w to grać, może się przydać.
I druga:
(Modyfikacja. Przypominam, bo przez te wszystkie strony powyżej każdy mógł zapomnieć, o co tu w ogóle chodzi.)