- piąty taki uważał mnie, uważa i będzie uważał za zwyczajną, nieuleczalną kretynkę, przed którą swój pogląd z grzeczności powinien ukryć,
- szósty taki w ogóle mnie nie trawił, aczkolwiek udawał, że kocha i chce spędzić ze mną resztę lat do późnej starości,
- siódmy taki traktował mnie jak normalnego człowieka, co mnie zdziwiło, bo myślałam, że wręcz przeciwnie,
- ósmy taki, który zręcznie udawał osobnika inteligentnego, okazał się tępym cepem,
W powyższej liście ukryci zostali: mój mąż, mój syn, paru gachów i paru przyjaciół.
Z wyżej wymienionej przyczyny brydż jest grą niezmiernie cenną i użyteczną i warto w nim uczestniczyć nawet po sto dolarów za punkt. Dobrze jest tylko z góry wiedzieć, od kogo te dolary w razie potrzeby pożyczymy.
Przy okazji i poniekąd na marginesie komunikuję, iż przez jedno głupie wyjście straciłam bezpowrotnie potencjalnego i upragnionego amanta.
Mając tu na myśli prawdziwego brydża, o jego gorszych gatunkach nawet nie wspominam. Istnieje bowiem brydż gadany, w którym celują głównie, nie da się ukryć, kobiety, na szczęście nie wszystkie. Znam jedną taką, która twierdzi, że gadanego brydża nie znosi, po czym, od pierwszego rozdania do ostatniego gęba się jej nie zamyka. Niekiedy gadają cztery, rzecz jasna na tematy uboczne, przykłady czegoś takiego zaś już ładne parę osób opisało, między innymi Magdalena Samozwaniec i Agata Christie.
Udręką dla prawdziwych graczy są gracze in spe. Wystarczy jeden taki, który się dopiero uczy i który:
- hamuje grę, myśląc nad wszystkim i wahając się w nieskończoność,
- niepewny siebie, zadaje głupie pytania, dzięki którym od razu staje się wiadome, co kto trzyma w ręku, i cała przyjemność jest zepsuta,
- licytuje bez sensu, ogłuszając normalnego partnera,
- wyskakuje bez punktów,
- marnuje szlemiki,
- rozgrywa idiotycznie, narażając partnera na atak serca ...żeby wszystkim pozostałym robiło się ciemno w oczach. Dla przetrzymania z zaciśniętymi zębami nieszczęsnego ucznia potrzebna jest wyjątkowa szlachetność charakteru, ściśle połączona z granitowym opanowaniem. Chyba że wszyscy z góry postanowili poświęcić się dla owego adepta wiedzy, ale nikt wówczas nie potraktuje gry poważnie i każdy, z żalem w sercu, zdobędzie się na szczytową pobłażliwość. Co prawda, raz się przydarzyło...
Grałam w dziko zażartego brydża z dwoma partnerami normalnymi i jednym brydżowym półgłówkiem. Brydżowym, podkreślam, poza tym był umysłowo w pełni rozwinięty. Przyszła chwila, kiedy oni rozpaczliwie bronili robra, graliśmy starym zapisem z progresją, ja zaś za partnera miałam właśnie półgłówka. Z licytacji wynikło, że mają znakomitą kartę bezatutową, a ten z mojej prawej trzyma trefle. Otóż nieprawda, wcale ich nie trzymał, trefle miałam ja, sześć sztuk z asem i damą, on zaś mógł mieć najwyżej czwartego króla z blotkami. Później wyszło na jaw, że miał trzeciego. Zgłosiłam te trefle we właściwej chwili, partner mnie poparł, w tej fazie swojej wiedzy brydżowej myślał wprost, zatem jakieś trefle musiał mieć, może waleta, a chociaż dziesiątkę. Poza tym mieli prawie całą resztę. Prawie...
Poszli rozpędem, stanęli na pięciu bez atu z rekontrą. Skontrowałam z nadzieją, że ich wystraszę, bo i wyższa gra, i wolałam kolor, a ten z lewej bezczelnie zrekontrował.
No i oczywiście było wiadome, że kładzie ich jedno jedyne wyjście, mianowicie w trefle, najlepiej w waleta. Słowem się nie odezwałam i okiem nie mrugnęłam, mając najdoskonalszą pewność, że ten mój półgłówek w ogóle nie pamięta, co licytowałam, a jeśli nawet pamięta, pojęcia nie ma, co to znaczy. Nawet mi tchu nie zaparło, smętnie poddałam się losowi z góry, on zaś trzymał wszystkich w napięciu, macając rozpaczliwie swoje trzynaście kart. Wreszcie podjął decyzję.
I wyszedł w waleta trefl...!!!
Dopiero wtedy omal się nie zadławiłam. Później się okazało, że oczywiście dobrze zgadłam, licytacja nic mu nie powiedziała, wcale jej nie pamiętał, a wyszedł po prostu w cokolwiek. Cud chyba sprawił, że był to walet trefl.
Zważywszy, że mieliśmy jeszcze jakąś drobnostkę z boku, a układy były dla nas korzystne, przeciwnicy leżeli bez pięciu. Po partii. Z rekontrą!
Jak widać, różnie bywa...
Chociaż nie. Jest to jakaś reguła. Ten, co nie umie grać, wychodzi najbardziej wygrany i za chwilę do tej prawidłowości wrócę, tylko jeszcze przypomnę sobie i wszystkim powiedzonka brydżowe. Brzmią następująco:
Nie chodź, bawole, czego nie ma na stole.
Kto gra w piki, ten ma wyniki.
Piki karo chodzą parą.
Maleńkie karo karmiła mi żona.
Impas dusi grę.
W Pińczowie dnieje! (jeśli ktoś za długo myśli)
Do Filadelfii! (Okrzyk, który się rozlega, jeśli ktoś chce rozpatrywać poprzednie rozdanie. Krąży plotka, jakoby w Filadelfii istniało specjalne muzeum, gdzie na ścianach zaprezentowane są wszystkie możliwe układy kart. Niech sobie jedzie i ogląda.)
Dobry gospodarz zawsze powtarza (oznacza wyjście drugi raz w ten sam kolor).
Ostatnie cielę z obory (ostatnie atu).
As bierze raz.
Kibic powinien być cichy i bezwonny.
Trefelki, kolorek niewielki.
Figur na figur, mówił święty Igór.
Figurę w skórę!
Brać co swoje i w krzaki.
Jak się nie ma, co się mówi, to się leży, z kim się gra.
Karty przy medalach! (Okrzyk skierowany do daleko-widzów, unikających okularów i trzymających karty w okolicy środka stołu, co niesłychanie męczy uczciwych przeciwników i do rozpaczy doprowadza aktualnego partnera.)
Więcej chwilowo nie pamiętam.
Wracając do owej wyżej wspomnianej prawidłowości, istnieje taka przerażająca gra jak:
POKER
O pokerze napisano już tyle, że nie będę się wygłupiać. Pozwolę sobie tylko skorygować jedną, niesłusznie ugruntowaną opinię.
Wszyscy wiedzą, co to jest twarz pokerzysty. Kamienna ona musi być, nieruchoma, nie zmieniająca wyrazu, choćby nawet graczowi w danym momencie wszystko zewsząd wyrywano. Taki w sposób dowolny blefuje, otumania przeciwników i wygrywa.
Nic podobnego.
Grywałam w pokera obficie, choć raczej towarzysko, co nie przeszkadzało wypłacać sobie wzajemnie sum rzędu piętnastu lub dwudziestu złotych na bardzo stare pieniądze. Stałe grono graczy miało za sobą wiedzę, doświadczenie, umiejętności i liczne sensacyjne przeżycia. Z twarzami robiliśmy różne rzeczy, ale każdy potrafił się opanować. I oczywiście każdy chciał wygrać, bodaj nawet te osiemnaście złotych.
No i do gry przystąpiła jedna moja przyjaciółka, zarazem dziko chciwa rozrywki i przestraszona własną chęcią. W pokera grać nie umiała, ale znała pokerowe kombinacje i mniej więcej rozumiała, o co w tym wszystkim chodzi.
Co wyprawiała, obejrzawszy karty, ludzkie słowo nie opisze. Czerwieniała na obliczu, szarpała sobie włosy na głowie, zamykała oczy, wydawała z siebie jęki, siniała i bladła, szczękała zębami, mamrotała pod nosem i wydawała głośne okrzyki, przebijała znienacka najwyższą stawką albo wahała się straszliwie nad dołożeniem złotówki, krzywiła się i chichotała, odpracowała chyba pełny wachlarz ludzkich możliwości. No, nie zrywała się z fotela i nie przewracała stołu, ale szklankę z herbatą owszem, ponadto podskakiwała.
I wszystko to czyniła bez względu na wartość karty, jaką trzymała w ręku, i wcale nie specjalnie, tylko z emocji. Omal wszyscy przez nią nie dostaliśmy obłędu. Za skarby nie było wiadomo, czy ma dwie szóstki, czy cztery asy, czy sinieje ze szczęścia i zachwytu, czy z rozpaczy i trwogi. Dobrała coś czy przeciwnie. Sprawdzać ją czy przebijać. Ogłupiła nas tak przeraźliwie, że w rezultacie wyszła z tego interesu potężnie wygrana, załatwiwszy całe to doświadczone grono. Wszyscy zgodnie oznajmili mi, że więcej z tą zołzą nie grają.
Jeśli ktokolwiek uzna, że zaprezentowała twarz pokerzysty...
Pokera, ogólnie biorąc, nie rekomenduję. Trzeba mieć do niego bardzo dużo pieniędzy, talent i fart. Bez któregoś z tych czynników wyjdzie się z zabawy jak Zabłocki na mydle, a cud może się zdarzyć najwyżej jeden raz.