Выбрать главу

Kampala przygotowywała się do święta. Za kilka dni – 9 października – Uganda miała otrzymać niepodległość. Skomplikowane gry i przetargi toczyły się do ostatniej chwili. Wszystko w polityce wewnętrznej Afryki i jej poszczególnych państw jest zawiłe i poplątane. Bierze się to stąd, że europejscy kolonialiści pod wodzą Bismarcka na konferencji w Berlinie, dzieląc między sobą Afrykę, upchali około dziesięciu tysięcy królestw, federacji i bezpaństwowych, ale samodzielnych związków plemiennych, jakie istniały na tym kontynencie w połowie XIX wieku, w granicach zaledwie czterdziestu kolonii. Tymczasem wiele z tych królestw i związków plemiennych miało za sobą długą historię wzajemnych konfliktów i wojen. I oto, nie pytane o zdanie, znalazły się nagle w obrębie jednej i tej samej kolonii, podlegając tej samej (obcej zresztą) władzy, wspólnemu prawu.

A teraz zaczęła się epoka dekolonizacji. Stare stosunki między etniczne, które obca władza tylko zamroziła lub je zwyczajnie ignorowała, nagle odżyły, stały się znowu aktualne. Pojawiła się szansa wyzwolenia, tak, ale wyzwolenia pod takim warunkiem, że wczorajsi przeciwnicy i wrogowie utworzą jedno państwo, którego będą zgodnymi gospodarzami, patriotami i obrońcami. Dawne metropolie kolonialne i przywódcy ruchów wyzwoleńczych Afryki przyjęli zasadę, że jeżeli w jakiejś kolonii wybuchną krwawe konflikty wewnętrzne – terytorium takie nie uzyska niepodległości.

Proces dekolonizacji miał dokonywać się-jak to określano – metodami konstytucyjnymi, przy okrągłym stole, bez wielkich politycznych dramatów, przy zachowaniu rzeczy najważniejszych: aby obrót bogactw i towarów między Afryką i Europą odbywał się bez zbytnich zakłóceń.

Sytuacja, w jakiej miał się dokonać skok do królestwa wolności, stawiała wielu Afrykanów wobec trudnego wyboru. Zderzały się w nich bowiem dwie pamięci, dwie lojalności, które prowadziły ze sobą bolesny, trudny do rozstrzygnięcia spór. Z jednej strony była to głęboko zakodowana pamięć historii własnego klanu i ludu, wiedza o sojusznikach, jakich znajdowały one w potrzebie, i wrogach, jakich należało darzyć nienawiścią, z drugiej zaś, chodziło przecież o to, aby wejść do rodziny niepodległych, nowoczesnych społeczeństw, czego warunkiem było właśnie wyzbycie się wszelkiego etnicznego egoizmu i zaślepienia.

Taki właśnie problem istniał w Ugandzie. W obecnych granicach był to kraj młody, mający zaledwie kilkadziesiąt lat. Ale na części jego terytorium znalazły się cztery stare królestwa: Ankole, Buganda, Bunyoro i Toro. Historia ich wzajemnych ans i konfliktów była tak barwna i bogata jak dzieje walk Celtów z Sasami czy Gibelinów z Gwelfami.

Najsilniejsze z nich było królestwo Bugandy, którego stolica – Mengo – stanowiła jedną z dzielnic Kampali. Mengo jest jednocześnie nazwą wzgórza, na którym stoi pałac królewski. Kampala bowiem, miasto nadzwyczajnej urody, pełne kwiatów, palm, mangowców i poinsecji, położone jest na siedmiu łagodnych, zielonych wzgórzach, z których część schodzi prosto do jeziora.

Kiedyś kolejno na tych wzgórzach powstawały pałace królewskie: jeżeli umierał król, pozostawiano opuszczony pałac, a nowy budowano na wzgórzu następnym. Chodziło o to, aby zmarłemu nie przeszkadzać w dalszym sprawowaniu władzy, co czynił on nadal, co prawda już z zaświatów. W ten sposób władzę miała cała dynastia, a aktualny król był tylko jej dyżurnym, tymczasowym przedstawicielem.

W 1960 roku, dwa lata przed wyzwoleniem, ludzie nie uważający się za podwładnych króla Bugandy utworzyli partię UPC (Uganda People's Congress), która wygrała pierwsze wybory. Na jej czele stał młody urzędnik Milton Obote; poznałem go jeszcze w Dar es-Salaam.

Dziennikarze, których oczekiwano w Kampali, mieli mieszkać w barakach stojącego nieco za miastem starego szpitala (nowy – dar królowej Elżbiety – oczekiwał właśnie na otwarcie). Przyjechaliśmy pierwsi, baraki, białe i schludne, stały jeszcze puste. W głównym, frontowym budynku dostałem klucz do pokoju. Leo pojechał na północ zobaczyć Wodospady Murchinsona. Zazdrościłem mu, ale musiałem zostać, żeby zebrać materiał do reportażu. Odnalazłem swój barak, który stał na zboczu, daleko, wśród bujnych cynamonowców i tamaryndów. Wejście do mojego pokoju było na końcu długiego korytarza. Wszedłem, postawiłem walizkę i torbę, zamknąłem drzwi. I w tym momencie zobaczyłem, że stojące tam łóżko, stół i szafka unoszą się do góry i wysoko, pod sufitem, zaczynaj ą coraz szybciej wirować.

Straciłem przytomność.

Wewnątrz góry lodowej

Kiedy otworzyłem oczy, zobaczyłem biały duży ekran, a na jego jasnym tle twarz czarnej dziewczyny. Jej oczy przez moment wpatrywały się we mnie, potem, razem z twarzą, zniknęły. Za chwilę na ekranie pojawiła się głowa Hindusa. Musiał on nachylić się nade mną, bo raptem zobaczyłem ją w zbliżeniu, jakby wielokrotnie powiększoną.

– Dzięki Bogu, żyjesz – usłyszałem. – Ale jesteś chory. Masz malarię. Malarię mózgową.

Natychmiast oprzytomniałem, chciałem nawet usiąść, ale poczułem, że nie mam siły, że leżę zupełnie bezwładnie. Malaria mózgowa (która po angielsku nazywa się cerebral malaria} jest postrachem tropikalnej Afryki. Kiedyś – zawsze kończyła się fatalnie. Ale i teraz jest groźna, a często – śmiertelna. Jadąc tu, pod Arushą mijaliśmy cmentarz jej ofiar, ślad epidemii, która przeszła tamtędy przed kilku laty.

Próbowałem rozejrzeć się wokół siebie. Biały ekran nade mną był sufitem pokoju, w którym leżałem. Znajdowałem się w otwartym właśnie Mulago Hospital jako jeden z jego pierwszych pacjentów. Dziewczyna była pielęgniarką o imieniu Dora, a Hindus – lekarzem, doktorem Patelem. Powiedzieli mi, że dzień wcześniej przywiozła mnie tu karetka pogotowia, którą wezwał Leo. Leo był na północy, obejrzał Wodospady Murchinsona i po trzech dniach wrócił do Kampali. Wszedł do mojego pokoju i zobaczył, że leżę nieprzytomny. Pobiegł na portiernię, żeby wezwać pomoc, ale był to właśnie dzień, kiedy ogłoszono niepodległość Ugandy, całe miasto tańczyło, śpiewało, nurzało się w piwie i winie palmowym, pogubiony Leo nie bardzo wiedział, jak interweniować. W końcu sam pojechał do szpitala i sprowadził karetkę. Tak oto znalazłem się tu, w separatce, w której wszystko jeszcze pachniało świeżością, spokojem i ładem.

Pierwszym sygnałem nadciągającego ataku malarii jest wewnętrzny niepokój, który zaczynamy odczuwać nagle i bez wyraźnego powodu. Coś się z nami stało, coś niedobrego. Jeżeli wierzymy w duchy – wiemy co: to wszedł w nas zły duch, ktoś rzucił na nas czary. Ten duch obezwładnił nas i przygwoździł. Toteż wkrótce ogarnia nas otępienie, marazm, ociężałość. Wszystko nas drażni. Przede wszystkim drażni światło, nienawidzimy światła. Drażnią nas inni – ich hałaśliwe głosy, ich odrażający zapach, ich szorstki dotyk.

Ale nie mamy dużo czasu na te odrazy i wstręty. Bo szybko, a czasem nagle, bez żadnych wyraźnych znaków ostrzegawczych, przychodzi atak. Jest to nagły, gwałtowny atak zimna. Zimna podbiegunowego, arktycznego. Oto ktoś wziął nas, nagich, rozpalonych w piekle Sahelu i Sahary, i rzucił wprost na lodowatą wyżynę Grenlandii i Spitsbergenu, między śniegi, wichry i zamiecie. Co za wstrząs! Co za szok! W sekundę robi się nam zimno, przeraźliwie, przeszywająco, upiornie zimno. Zaczynamy dygotać, trząść się, szamotać. Od razu czujemy jednak, że nie jest to dygot, jaki znamy z wcześniejszych doświadczeń, ot, kiedy zmarzliśmy zimą na mrozie, lecz że są to miotające nami wibracje i konwulsje, które za chwilę rozerwą nas na strzępy. I żeby jakoś ratować się, zaczynamy błagać o pomoc.

Co przynosi w takich chwilach największą ulgę? Właściwie jedyne, co może nam doraźnie pomóc: że ktoś nas okryje. Ale nie tak, po prostu, okryje kocem, derką lub kołdrą. Chodzi o to, żeby to okrycie przygniatało nas swoim ciężarem, żeby zamykało nas w jakiejś ściskającej formie, żeby nas miażdżyło. Właśnie o takiej sytuacji bycia miażdżonym marzymy w tej chwili. Tak chcielibyśmy, żeby przetoczył się nad nami walec drogowy!