Kiedy lwy wychodzą na łów, ogłaszają to potężnym rykiem, który niesie się po całej sawannie. Głos ten wprawia zwierzynę w przerażenie i panikę. Te surmy bojowe nie są w stanie poruszyć tylko słoni: słonie nie boją się nikogo. Reszta czmycha, gdzie może, albo stoi sparaliżowana strachem i czeka, aż z ciemności wyłoni się drapieżnik i zada śmiertelny cios.
Lew jest sprawnym i groźnym myśliwym przez około dwadzieścia lat. Potem zaczyna się starzeć. Jego mięśnie słabną, jego szybkość maleje, jego skoki są coraz krótsze. Trudno mu dogonić płochliwą antylopę, rączą i czujną zebrę. Chodzi głodny, staje się ciężarem dla stada. To dla niego niebezpieczny moment – stado nie toleruje słabych i chorych, może więc stać się jego ofiarą. Coraz częściej boi się, że młodsze go zagryzą… Stopniowo odłącza się od stada, wlecze się w tyle, w końcu zostaje sam. Doskwiera mu głód, a nie może już dogonić zwierzyny. I wtedy pozostaje mu jedno: polowanie na ludzi. Taki lew nazywa się tu pospolicie-pożeraczem człowieka (man-eater) i staje się postrachem okolicznej ludności. Czai się przy potokach, do których kobiety idą prać bieliznę, przy ścieżkach,, kiedy dzieci idą do szkoły (bo głodny poluje również w dzień). Ludzie boją się wychodzić z lepianek, ale on i tam ich atakuje. Jest nieustraszony, bezlitosny i ciągle silny.
Takie właśnie lwy, mówił dalej doktor Patel, zaczęły napadać na Hindusów budujących linię kolej ową do Kampali. Mieszkali oni w płóciennych namiotach i drapieżniki łatwo rozszarpywały płótno, a z gromady śpiących wywlekały coraz to nową ofiarę. Ludzi tych nikt nie ochraniał, nie mieli też broni palnej. Zresztą walka z lwem w ciemnościach afrykańskich nie daje żadnej szansy. Dziadek doktora i jego towarzysze słyszeli nocami krzyki rozszarpywanych ofiar, gdyż lwy bez lęku ucztowały w pobliżu namiotów, a potem, najedzone, znikały w ciemnościach.
Doktor zawsze znajdował dla mnie czas i chętnie rozmawiał, tym bardziej że jeszcze kilka dni po ataku nie mogłem czytać, druk rozmazywał mi się, litery pływały, jakby unosiły się i kołysały na niewidocznych falach. Kiedyś pyta mnie: – Widziałeś już dużo słoni? – Och – odpowiadam – setki! – A wiesz – mówi – kiedy dawno temu pojawili się tu Portugalczycy i zaczęli skupować kość słoniową, zwróciło ich uwagę, że Afrykanie nie maj ą tej kości zbyt dużo. Dlaczego? Przecież kły są materiałem bardzo odpornym i trwałym, więc skoro trudno im upolować żywego słonia – na ogół robili to, wpędzając zwierzę do wykopanego wcześniej dołu – niechże zabiorą kły słoniom, które dawniej padły i leżą nieżywe. Podsunęli tę ideę swoim afrykańskim pośrednikom. Ale w odpowiedzi usłyszeli rzecz zdumiewającą: że martwych słoni nie ma, że nie ma ich cmentarzy. To była zagadka, która zaczęła Portugalczyków intrygować. Jak giną słonie? Gdzie leżą ich szczątki? Gdzie są ich cmentarzyska? Chodziło o kły, o kość słoniową, o wielkie pieniądze, jakie za nią płacono.
To, jak umierają słonie, było sekretem, którego Afrykanie długo strzegli przed Białymi. Słoń jest zwierzęciem świętym i taka też jest jego śmierć. A wszystko, co święte, otacza nieprzenikniona tajemnica. Największy podziw budziło zawsze to, że w świecie zwierząt słoń nie ma wrogów. Nikt nie mógł go pokonać. Mógł umrzeć (dawniej) tylko śmiercią naturalną. Następowała ona zwykle o zmierzchu, kiedy słonie przychodziły do wodopoju. Stawały na brzegu jeziora lub rzeki, każdy daleko zapuszczał trąbę i pił. Ale przychodził czas, kiedy stary, zmęczony słoń nie mógł już unieść trąby i żeby napić się, musiał coraz dalej wchodzić do jeziora. Jego nogi grzęzły w mule głębiej i głębiej. Jezioro wciągało go do swojego przepastnego wnętrza. Jakiś czas bronił się, szamotał, próbował wydostać się z mułu i cofnąć na brzeg, ale jego własna masa była zbyt wielka, a ssąca siła dna tak paraliżująca, że zwierzę w końcu traciło równowagę, padało i znikało pod wodą na zawsze.
– Otóż tam właśnie – kończył doktor Patel – na dnie naszych jezior, są odwieczne cmentarzyska słoni.
Doktor Doyle
Moje mieszkanie w Dar es-Salaam to dwa pokoje, kuchnia i łazienka na piętrze domu, który stoi wśród palm kokosowych i bujnych, pierzastych bananowców niedaleko Ocean Road. W jednym pokoju stoją stół i krzesła, w drugim -łóżko, nad którym rozpięta jest moskitiera; jej uroczysta obecność – bo przypomina ona wyglądem biały, powłóczysty welon ślubny – ma raczej dobrze usposabiać lokatora, niż odstraszać moskity: moskit zawsze się wśliźnie. Małe te i namolne agresory muszą ustalać wieczorem jakiś wykańczający ich ofiary plan działania, ponieważ, jeśli na przykład jest ich dziesięć, nie atakują wszystkie razem – co pozwoliłoby rozprawić się z nimi za jednym zamachem i mieć spokój na resztę nocy – lecz szturmują w pojedynkę: najpierw startuje jakby zwiadowca z misją rozpoznawczą, a reszta najwyraźniej przygląda się, co będzie dalej. Ten, wypoczęty po przespanym dniu, zamęcza nas teraz swoim opętanym bzykaniem, aż w końcu, zaspani i wściekli urządzamy polowanie, zabijamy napastnika i już kładziemy się spokojni, że możemy znowu spać, kiedy, ledwie zgasiliśmy światło, następny zaczyna swoje pętle, spirale i korkociągi.
Po długich, wieloletnich (a raczej wielonocnych) obserwacjach moskitów doszedłem do wniosku, że w stworzeniu tym musi tkwić głęboko osadzony instynkt samobójczy, jakaś nieopanowana potrzeba samozagłady sprawiająca, że miast widząc śmierć swojej poprzedniczki (bo atakuje nas i przenosi malarię żeńska odmiana moskita), zniechęcić się i ze wszystkiego zrezygnować, one – odwrotnie – najwyraźniej podniecone i desperacko zdeterminowane, rzucają się, następna i następna, w nieuchronną i rychłą śmierć.
Ilekroć wracam do mojego mieszkania z dłuższej podróży, wprowadzam w życie, które w nim zastaję, wielkie zamieszanie i dyskomfort. Bo pod moją nieobecność wcale nie stało ono puste. Ledwie bowiem zamykałem za sobą drzwi, a już brał je w swoje posiadanie liczny, ruchliwy i wścibski świat owadzi. Ze szpar w podłodze i w ścianach, z framug i z kątów, spod listew i parapetów wychodziły na światło dzienne armie mrówek i stonóg, pająków i chrząszczy, wylatywały chmary much i ciem, pomieszczenia zapełniały się najprzeróżniejszym drobiazgiem, którego ani opisać, ani nazwać nie jestem w stanie, a wszystko to poruszało skrzydełkami, mełło żuchwami i drobiło odnóżami. W największy podziw wprawiała mnie zawsze pewna odmiana czerwonych mrówek, które pojawiały się nagle nie wiadomo skąd, maszerowały w doskonale równym rzędzie i w perfekcyjnie zgranym rytmie, wchodziły na moment do jakiejś szatki, zjadały, co tam było słodkiego, po czym opuszczały swoje żerowisko i idąc w równie idealnym co przedtem szyku, znikały bez śladu, właściwie nie wiadomo gdzie.
Tak było i teraz, kiedy wróciłem z Kampali. Na mój widok część towarzystwa wyniosła się bez namysłu i zwłoki, natomiast druga część – z niechęcią i dąsami. Napiłem się soku, przejrzałem listy i gazety, poszedłem spać. Rano z trudem wstałem z łóżka – nie miałem siły. W dodatku była to już sucha pora, a więc czas straszliwych, zabójczych upałów, które zaczynały się od samego rana. Przełamując słabość, napisałem kilka depesz o sytuacji w Ugandzie w pierwszych tygodniach niepodległości i zawiozłem je na pocztę. Depesze oddawałem na poczcie. Urzędnik, który je odbierał, wpisywał mi do zeszytu datę i godzinę. Następnie były one przesyłane dalekopisem do naszego biura w Londynie, a stamtąd do Warszawy: tak wypadało najtaniej. Zdumiewała mnie wprawa miejscowych teletypistów – przepisywali oni na taśmę teleksową polski tekst, nie robiąc żadnego błędu. Spytałem ich kiedyś, jak to jest możliwe. Ponieważ, odpowiedzieli mi, uczono nas przepisywać nie słowa czy zdania, tylko literę po literze. Stąd wszystko nam jedno, w jakim języku jest napisana depesza, jeśli chodzi o nas przesyłamy nie sens, lecz znaki.
Mimo że minęło już trochę czasu, od kiedy wyjechałem z Kampali, zamiast lepiej, było ze mną coraz gorzej. To resztki malarii, tłumaczyłem sobie, i na dodatek nieznośne temperatury pory suchej. Ale choć wewnątrz siebie zacząłem teraz czuć jakieś nie znane mi dotąd intensywne ciepło, myślałem, że jest to zewnętrzny upał, który we mnie osiada i stąd promieniuje na mój organizm. Cały byłem mokry od potu, ale przecież inni też chodzili mokrzy – pot ratował ludzi przed spaleniem na buzującym stosie lata.