Nowe szumy i trzaski, odpływające, luźne słowa i rytmy modnego tu zespołu Mount Kenya. To było wszystko, ale wiedzieliśmy najważniejsze – przewrót w Zanzibarze! Musiało się to stać dzisiejszej nocy. Teraz wyjaśniło się, dlaczego Kenyatta wrócił w pośpiechu do Nairobi. Rewolta mogła ogarnąć Kenię i całą Afrykę Wschodnią. Mogła przemienić jaw drugą Algierię, w drugie Kongo. Ale w tej chwili, dla nas – dla Feliksa i dla mnie – decydujące było jedno: dostać się na Zanzibar.
Zaczęliśmy od telefonu do East African Airways. Powiedzieli, że najbliższy samolot na Zanzibar odlatuje w poniedziałek. Zarezerwowaliśmy miejsca. Jednakże zadzwonili po godzinie, że lotnisko na Zanzibarze jest zamknięte i że loty zostały wstrzymane. Co robić, jak dostać się na Zanzibar? Jest samolot, który leci wieczorem do Dar es-Salaam. Stamtąd na wyspę już blisko – czterdzieści kilometrów oceanem. Nie ma wyboru, decydujemy się lecieć do Dar i stamtąd dotrzeć na wyspę. Tymczasem do domu Feliksa zjechała się reszta stacjonujących w Nairobi korespondentów. Było nas czterdziestu. Amerykanie, Anglicy, Niemcy, Rosjanie, Włosi. Wszyscy postanowili lecieć tym samym samolotem.
W Dar es-Salaam zajęliśmy hotel Imperiał. Stary hotel z wielką werandą, z której widać było zatokę. Na jej wodach kołysał się biały jacht sułtana Zanzibaru. Młody sułtan -Seyyid Jamshid bin Abdulla bin Khalifa bin Harub bin Thwain bin Said – uciekł tym jachtem, zostawiając pałac, skarbiec i czerwonego rolls-royce'a. Ludzie z załogi jachtu opowiadali nam o wielkiej rzezi na wyspie. Wszędzie leżą zabici. Ulicami płynie krew. Dzicz rabuje, gwałci kobiety, podpala domy. Nie ma ocalenia dla nikogo.
Na razie Zanzibar był odcięty od świata. Ich radio ogłaszało co godzina, że każdy samolot, który będzie próbował lądować na wyspie, zostanie zestrzelony. I że zatopią łódź czy statek, jeżeli się zbliżą. Ostrzegali w ten sposób, ponieważ musieli obawiać się interwencji. Słuchaliśmy tych komunikatów skazani na bezczynność, na nie kończące się wyczekiwanie. Jeszcze rano otrzymaliśmy wiadomość, że w stronę Zanzibaru płyną brytyjskie okręty wojenne. Tom z Reutersa zacierał ręce, liczył, że przewiozą go helikopterem na okręt i wyląduje na wyspie z pierwszym oddziałem piechoty morskiej. Wszyscy myśleliśmy o jednym – jak dostać się na wyspę? Byłem w najgorszej sytuacji, bo nie miałem pieniędzy. W takich wypadkach, jak rewolucje, przewroty i wojny, wielkie agencje nie liczą się z wydatkami. Płacą tyle, ile trzeba, żeby zdobyć wiadomość z pierwszej ręki. Korespondent AP, AFP czy BBC wynajmie samolot, wynajmie statek, kupi samochód potrzebny mu tylko na kilka godzin – wszystko to, byle dostać się na miejsce wydarzenia. W takiej konkurencji nie miałem szans, mogłem liczyć tylko na okazję, na łut szczęścia.
W południe blisko hotelu podpłynęła łódź rybacka. Przywiozła kilku dziennikarzy amerykańskich, mieli twarze czerwone od słońca, spalone na raka. Rano próbowali tą łodzią dostać się na wyspę, byli już blisko, ale z brzegu zaczęli do nich tak gęsto strzelać, że musieli zrezygnować i zawrócić: droga morska była zamknięta.
Po obiedzie pojechałem na lotnisko zobaczyć, co się tam dzieje. W holu było pełno dziennikarzy, leżały stosy kamer i walizek. Większość reporterów drzemała w fotelach, inni popijali w barze piwo, spoceni, znużeni upałem, tropikalnie rozmemłani. Odleciał samolot do Kairu i wokół zrobiło się cicho. Przez pas startowy przechodziło stado krów. Poza tym żadnego śladu życia w tej przestrzeni rozgrzanej i martwej, w tej bezludnej pustce na końcu świata.
Myślałem już wracać do miasta, kiedy nagle pojawił się Naggar, zatrzymał mnie i odprowadził na bok. Rozejrzał się, czy aby nikt go nie słyszy, i choć w tym miejscu byliśmy sami, powiedział szeptem, bardzo tajemniczo, że on i Arnold (operator NBC) wynajęli awionetkę i opłacili pilota, który zgodził się polecieć na Zanzibar, ale nie mogą się ruszyć, bo lotnisko jest tam nadal zamknięte. Byli właśnie na wieży kontrolnej i rozmawiali z wieżą lotniska na Zanzibarze, pytając, czy będą mogli przylecieć, ale tamci odpowiedzieli, że nie i że otworzą ogień.
Mówiąc o tym wszystkim, Naggar był zdenerwowany, bo zauważyłem, że wyrzucił ledwie zapalone cygaro i pośpiesznie wyciągnął nowe.
– Jak myślisz – powiedział – co by można zrobić?
– Jaki to samolot? – spytałem.
– Cessna – odparł – czteroosobowa.
– Feliks – powiedziałem – a jeżeli uda mi się załatwić zgodę na lądowanie, to weźmiesz mnie za darmo?
– Oczywiście! – zgodził się od razu.
– Dobrze. Potrzebuj ę jednej godziny.
Kiedy to wszystko mówiłem, wiedziałem, że blefuję, ale później okazało się, że nie był to tak już zupełny blef. Wskoczyłem w samochód i pognałem do miasta.
W samym centrum, w połowie Independence Avenue, stoi czteropiętrowy, szalowany budynek, który okalaj ą cieniste, ażurowe balkony – New Africa Hotel. Na jego dachu znajduje się wielki taras. Jest tam kontuar barowy i stoi kilka stolików. Oto miejsce, w którym konspiruje dziś Afryka. Tu spotykają się uciekinierzy, zbiegowie i emigranci z różnych stron kontynentu. Przy jednym stoliku zwykle siadają Mondlane z Mozambiku, Kaunda z Zambii, Mugabe z Zimbabwe. Przy innym – Karume z Zanzibaru, Chisiza z Malawi, Nujoma z Namibii itd. Tanganika jest w tych stronach pierwszym niepodległym państwem, więc tu ciągną ludzie z wszystkich kolonii. Wieczorem, kiedy robi się chłodniej i górą wieje od morza orzeźwiający wiaterek, taras zapełnia się ludźmi, którzy dyskutują, ustalają plany działania, obliczają siły i szansę. Staje się on centrum dowodzenia, prowizorycznym mostkiem kapitańskim. My, korespondenci, zachodzimy tu często, żeby się czegoś dowiedzieć. Znamy już wszystkich liderów, wiemy, do kogo warto się przysiąść. Wiemy, że pogodny, otwarty Mondlane rozmawia chętnie, a tajemniczy, zamknięty Chisiza nawet nie otworzy ust.
Na tarasie zawsze słychać było dochodzącą z dołu muzykę. Dwa piętra niżej pan Henryk Subotnik z Łodzi prowadzi nocny lokal Paradise. Kiedy wybuchła wojna, Subotnik znalazł się w Związku Radzieckim, a następnie, przez Iran, dotarł statkiem do Mombasy. Tu zachorował na malarię i zamiast dołączyć do armii Andersa i wylądować w Europie, znalazł się ostatecznie w Tanganice.
W jego lokalu zawsze panuje tłok, ścisk i jest hałas. Klientów przyciąga tu uroda czekoladowej Miriam, pięknej striptizerki z odległych Seszelów. Jej popisowy numer to obieranie i zjadanie, w specjalny sposób, banana.
– Czy wie pan, panie Henryku – spytałem Subotnika, którego akurat zastałem w barze – że na Zanzibarze jest zawierucha?
– Czy wiem? – zdziwił się. – Wiem wszystko!
– Panie Henryku – spytałem znowu – a czy pan myśli, że Karume tam jest?
Abeid Karume był na Zanzibarze przywódcą Afro-Shirazi Party. Choć partia ta, skupiająca czarną, afrykańską ludność wyspy, zdobyła w ostatnich wyborach większość, rząd stworzyła popierana przez Londyn partia mniejszości arabskiej – Zanzibar Nationalist Party. Oburzeni tym faktem Afrykanie zrobili rewoltę i obalili rząd Arabów. Oto co właśnie stało się przed dwoma dniami na wyspie.
– Czy Karume tam jest? – Subotnik roześmiał się w taki sposób, że wiedziałem jedno: jest tam na pewno.
I tylko to mi było potrzebne.
Wróciłem na lotnisko. Klucząc z Feliksem, tak aby nikt nie zobaczył, dokąd idziemy, dotarliśmy do wieży kontrolnej. Feliks poprosił jednego z dyżurnych, aby połączył nas telefonicznie z wieżą kontrolną lotniska na Zanzibarze. Kiedy po tamtej stronie odezwał się czyjś głos, wziąłem słuchawkę i spytałem, czy mogę rozmawiać z Karume. Nie było go w pobliżu, ale miał tam być lada moment. Odłożyłem słuchawkę i postanowiliśmy czekać. Po kwadransie zadzwonił telefon. Poznałem jego tubalny, zachrypnięty głos. Przez dwadzieścia lat Karume pływał po świecie jako zwykły marynarz i teraz, nawet jeśli mówił coś komuś na ucho, grzmiał tak donośnie, jakby przekrzykiwał ryk sztormującego oceanu.
– Abeid – powiedziałem – mamy tu mały samolot i jest nas trzech: Amerykanin, Francuz i ja. Chcieliśmy do was przylecieć. Czy jest to możliwe? Nie będziemy pisać żadnych świństw, to obiecuję. Przysięgam – żadnych kłamstw.