Tymczasem na Zanzibarze pojawia się młody człowiek z Ugandy – John Okello. Właśnie skończył dwadzieścia pięć lat. Jak to często w Afryce, ma czy udaje, że ma, wiele zawodów -jest kamieniarzem, murarzem, potem malarzem pokojowym. Półanalfabeta, ale obdarzony charyzmą, samorodek z poczuciem misji. Kieruje nim kilka prostych myśli, które przychodzą mu do głowy, kiedy łupie kamień albo układa cegłę:
– Pan Bóg dał Zanzibar Afrykanom i obiecał mi, że teraz wyspa do nas wróci;
– Musimy pokonać i wyrzucić Arabów, inaczej nie ustąpią i będą nas dalej uciskać;
– Trzeba wiedzieć, po której stronie chleb jest posmarowany masłem: nie ma co liczyć na poparcie tych, co mają pracę, poprzeć sprawę mogą tylko głodni;
– Nie będziemy wciągać do walki polityków takich jak Karume i inni. To wielcy ludzie i szkoda, jeśli przegramy, żeby ich zabili;
– Zaczekamy, aż pójdą Anglicy. Anglikom nie damy rady. Jak zostaną tylko Arabowie, uderzymy następnego dnia.
Te myśli tak go absorbują i pochłaniają, że musi często przebywać sam w lesie, bo tylko tam może się im spokojnie oddawać. Równocześnie jednak, już na rok przed niepodległością Zanzibaru, Okello na własną rękę zaczyna organizować swoją tajną armię. Jeżdżąc po wyspie, po wsiach i miasteczkach, tworzy oddziały, w których w sumie znajdzie się ponad trzy tysiące ludzi. Od razu rozpoczyna się szkolenie. Obejmuje ono trening w posługiwaniu się hakami, nożami, kijami i dzidami. Inne oddziały ćwiczą walkę z użyciem siekier, maczet, łańcuchów i młotów. Dodatkowe zajęcia obejmują naukę zapasów, boksu i rzucania kamieniami.
W przededniu powstania Okello mianuje się marszałkiem polnym, a kilku swoim najbliższym pomocnikom, najczęściej robotnikom plantacji i byłym policjantom, nadaje stopnie generałów armii.
W trzy tygodnie po tym, jak książę Filip w imieniu królowej Elżbiety przekazuje wyspę w ręce rządu arabskiego, marszałek polny John Okello w ciągu jednej nocy zdobywa na Zanzibarze władzę.
Przed południem Feliks, Arnold i ja jedziemy z naszą obstawą do kwatery marszałka polnego. Na dziedzińcu jakiegoś arabskiego domu (nie wiem, co to za dom), tłoczą się dziesiątki ludzi. Kobiety gotują na ogniskach kassawę i jarzyny, pieką kurczaki i baranie szaszłyki. Nasi przewodnicy popychaj ą nas przez ten tłum – do wnętrza. Tłum rozstępuje się niechętnie, patrzy na nas podejrzliwie, ale i z ciekawością, w takich godzinach wszyscy Biali kryją się gdzieś po kątach. W wielkim, orientalnym holu siedzi w hebanowym fotelu Okello i pali papierosa. Ma bardzo ciemną karnację skóry, twarz masywną, o grubych rysach. Na głowę wciśnięta czapka policyjna, bo zdobyli magazyny policyjne, a w nich trochę karabinów i mundurów. Ta czapka ma jednak otok przepasany kawałkiem niebieskiego materiału (dlaczego akurat niebieskiego – nie wiem). Okello jest jakby nieobecny, w szoku, sprawia wrażenie, że nas nie widzi. Ludzie tłoczą się wokół niego, pchają się, napierają, wszyscy coś mówią, gestykulują, bałagan jest kosmiczny, nikt nie próbuje nad nim zapanować. O rozmowie, oczywiście, ani myśleć. Chodzi nam już tylko o jedno – żeby dał nam zgodę na dalszy pobyt na wyspie. Nasi przewodnicy mówią mu o tym. Okello kiwa przyzwalająco głową. Po chwili coś nagle trafia do niego, bo ciska papierosa i postanawia nas odprowadzić. Zarzuca na ramię stary karabin, a następny bierze do ręki. Drugą ręką poprawia najpierw pistolet wetknięty za pas, a potem bierze w nią inny pistolet. I tak uzbrojony po zęby pcha nas przed sobą, wyprowadza na dziedziniec, jak na rozstrzelanie.
Jednym z objawów choroby, która mnie trawi, jest stała, wyczerpująca gorączka. Wzrasta ona wieczorem i wtedy ma się dziwne wrażenie, że to nasze kości promieniują tą wysoką temperaturą. Jakby ktoś w miejsce szpiku umieścił metalowe spirale i połączył je z prądem elektrycznym. Spirale rozgrzewają się do białości, a cały nasz szkielet, objęty niewidocznym, wewnętrznym pożarem, staje w ogniu. Nie można zasnąć. W takie wieczory, w Dar es-Salaam, leżę w pokoju i patrzę, jak polują jaszczurki. Te, które zwykle kręcą się po mieszkaniu, są małe, bardzo ruchliwe, o ceglanej albo jasnoszarej skórze. Zręczne i zwinne -łatwo biegają po ścianach i suficie. Nigdy nie poruszają się normalnym, spokojnym krokiem. Najpierw stoją sparaliżowane i nieruchome, aż nagle puszczają się pędem, dopadają jakiegoś sobie tylko wiadomego celu i znowu zamierają. Widzimy tylko po ich szybko pulsującym tułowiu, że ten sprint, ten rzut ciała na niewidoczną taśmę tak je wyczerpał, iż muszą teraz naprawdę odetchnąć, wypocząć i nabrać sił przed następnym błyskawicznym szusem.
Polowania zaczynają wieczorem, kiedy już w pokoju pali się światło. Obiektem ich zainteresowania i ataku są wszelkie owady – muchy, żuczki, mole, ćmy, ważki i przede wszystkim moskity. Jaszczurki zjawiają się nagle, jakby ktoś wystrzelił je z katapulty i przylepił do ściany. Rozglądają się, nie poruszają głową: mają oczy umieszczone na samodzielnych łożyskach, jak teleskopy astronomów, dzięki czemu widzą także wszystko przed i za sobą. Oto jaszczurka dostrzegła nagle moskita. Rusza w jego stronę. Moskit widzi niebezpieczeństwo, podrywa się i ucieka. Co ciekawe, nie ucieka nigdy w dół, w przepaść, na której dnie leżą deski podłogi, lecz wzbija się w powietrze, krąży zdenerwowany i zły, a potem biegnąc w górę i w górę, ląduje na suficie. Nie wie jeszcze i z pewnością nie przeczuwa, że ta decyzja będzie miała dla niego skutki śmiertelne. Bo raz uczepiony sufitu, zawieszony głową na dół, traci orientację, poczucie kierunku, mylą mu się strony świata. W rezultacie, miast czmychać z pola zagrożenia, jakim dla niego jest sufit, zachowuje się tak, jakby wpadł w ślepą i bezwyjściową pułapkę.
Teraz jaszczurka, która ma już moskita na suficie, może cieszyć się i oblizywać pyszczek; zwycięstwo jest blisko. Nie spoczywa jednak na laurach – nadal jest skupiona, czujna i pełna determinacji. Wpada na sufit i zaczyna teraz, biegając, zakreślać wokół moskita coraz mniejsze i mniejsze koła. Musi tu występować jakiś element magii, zaczarowania, hipnozy, bo moskit, mimo że mógłby ratować się ucieczką w przestrzeń, w której żaden napastnik nie zdołałby go dosięgnąć, daje się coraz szczelniej otaczać przez jaszczurkę, która dalej spokojnie posuwa się swoim rytmem: skok i – znieruchomienie, skok i – znieruchomienie. W pewnym momencie moskit zauważa z przerażeniem, że nie zostało mu już żadne pole manewru, że jaszczurka jest tuż-tuż i ta myśl go dodatkowo oszałamia i obezwładnia tak, że już, zrezygnowany i przegrany, daje się bez najmniejszego oporu połknąć.
Wszelkie próby zaprzyjaźnienia się z jaszczurkami kończą się niczym. Są to stworzenia bardzo nieufne i płochliwe, które chodzą (czy raczej – biegają) swoimi drogami. To nasze niepowodzenie ma także pewien sens metaforyczny: potwierdza ono, że można żyć razem, pod jednym dachem, a jednak nie sposób się porozumieć, znaleźć wspólny język.
Na Zanzibarze nie mogę patrzeć na harce jaszczurek, ponieważ wieczorem wyłączaj ą tu światło i muszę w ciemnościach cierpliwie czekać, aż przyjdzie dzień. Trudne są te długie i puste godziny spędzone w półśnie na bezczynnym wypatrywaniu pierwszego brzasku.
Wczoraj o świcie (który nie jest tu nigdy blady, lecz od razu purpurowy, kolorowy, ognisty) rozległ się na ulicy dźwięk małego dzwonka. Z początku odległy i przytłumiony, przybliżał się coraz bardziej, aż stał się wyrazisty, silny i wysoki. Wyjrzałem przez okno. W perspektywie wąskiej uliczki zobaczyłem Araba – sprzedawcę gorącej kawy. Na głowie miał haftowany czepek muzułmanina, z ramion zwisała mu luźno biała galabija. W jednej ręce niósł stożkowate, metalowe naczynie z dzióbkiem, w drugiej koszyk pełen porcelanowych filiżanek.
Picie porannej kawy jest tu odwiecznym rytuałem, od którego – razem z modlitwą- muzułmanie zaczynają dzień. Dzwonek sprzedawcy kawy, który ulica po ulicy o świcie obchodził swój rewir, był ich tradycyjnym budzikiem. Na głos tej pobudki zrywali się i wychodzili przed domy czekać, aż pojawi się ów człowiek roznoszący świeżą, aromatyczną, mocną kawę. Picie porannej kawy to moment wymiany powitań i pozdrowień. Chwila wzajemnych zapewnień, że noc minęła szczęśliwie, i wyrażenia wiary, że zapowiada się -jeżeli Allah pozwoli! – dobry dzień.