Kiedy tu przyjechaliśmy, sprzedawcy kawy nie było. A teraz, ledwie minęło pięć dni, pojawił się znowu: życie i wchodziło w stare łożyska, wracała norma, wracała codzienność. Piękne i krzepiące w człowieku jest to uporczywe, heroiczne dążenie do normalności, jej poszukiwanie – niemal odruchowe i na przekór wszystkiemu. Bo zwykli ludzie traktują tu kataklizmy polityczne – zamachy stanu, przewroty wojskowe, rewolucje i wojny -jak zjawiska należące do świata natury. Podchodzą też do nich z tą samą apatyczną rezygnacją i fatalizmem. Jak do nawałnicy, jak do burzy. Nic nie można na nie poradzić, trzeba je przeczekać, schować się pod dachem i od czasu do czasu spoglądać w niebo – czy już zniknęły błyskawice, czy odchodzą chmury? Jeśli tak, to można wyjść na zewnątrz i wrócić do tego, co zostało na chwilę przerwane – do pracy, do podróży, do słońca.
Przywracanie normalności jest w Afryce o tyle łatwe i może być szybkie, że tu wszystko jest wielce prowizoryczne, nietrwałe, lekkie i liche, że więc da się błyskawicznie zniszczyć wioskę, uprawę czy drogę, ale też potem prędko je odbudować.
Zwykle przed południem chodziliśmy na pocztę wysyłać korespondencje. Było nas już dziesięciu, gdyż wpuszczono później jeszcze siedmiu dziennikarzy zagranicznych. Mały budynek poczty, zdobny we wzorzyste arabeski, miał swoją historię: stąd nadawali swoje depesze wielcy podróżnicy – Livingstone i Stanley, Burton i Speke, Cameron i Thomson. Stojące we wnętrzu dalekopisy przypominały zresztą tamten zamierzchły czas. Ich odsłonięte wnętrza wyglądały jak mechanizmy wielkich, starych zegarów na wieżach średniowiecznych ratuszy, tyle tu było kółek, trybów, przekładni i dźwigni.
John z UPI, wysoki i wiecznie zaaferowany blondyn, po odebraniu i przeczytaniu depeszy, którą właśnie otrzymał, złapał się za głowę, a kiedy wyszliśmy z poczty, wziął mnie na bok i pokazał blankiet z alarmującym tekstem. Redakcja zawiadamiała Johna, że w Kenii, Tanganice i Ugandzie wybuchły w nocy bunty wojskowe i że musi natychmiast udać się do tych krajów. – Natychmiast! – zawołał John. – Natychmiast, ale jak?
Wiadomość była zaskakująca. Bunt wojska! Wyglądało to poważnie, choć nie znaliśmy żadnych szczegółów. Ledwie tydzień temu – Zanzibar. Dziś już cała Afryka Wschodnia! Najwyraźniej kontynent wchodził w niespokojny okres zamieszek, rewolt, przewrotów. Ale my, mieszkańcy Zanzibar Hotel, mieliśmy teraz inny problem – jak stąd wyjechać? Dalszy pobyt nie miał zresztą sensu – ludzie Okello, marszałka polnego, nie chcieli wypuścić nas poza miasto na prowincję, do miejsc, w których toczyły się wcześniej walki i w których, podobno, trzymali wielu więźniów. A w samym mieście? Panował spokój, było sennie, dni upływały bez zdarzeń.
Po powrocie do hotelu odbyliśmy naradę, na której John poinformował o swojej depeszy. Wszyscy chcieli wracać na kontynent, ale nikt nie wiedział jak. Wyspa była nadal odcięta od świata, nie istniała żadna komunikacja. Co gorsza, wyglądało na to, że miejscowi, ciągle bojąc się interwencji, trzymali nas jako zakładników. Karume, jedyny człowiek, który mógł nam pomóc, był nieuchwytny, najczęściej przebywał na lotnisku, ale teraz nawet tam go nie widywano.
Właściwie jedynym wyjściem było próbować drogi morskiej. Ktoś przeczytał w przewodniku, że do Dar es-Salaam jest stąd 75 kilometrów. Z pewnością statkiem to przyjemna podróż, ale skąd wziąć statek? Łódź też nie wchodziła w grę. Nie można było wtajemniczać tutejszych właścicieli łodzi, bo albo siedzieli w więzieniach (jeżeli w ogóle żyli), albo baliby się czy mogliby donieść. Przede wszystkim istniało niebezpieczeństwo, że niedoświadczeni i przypadkowi ludzie marszałka polnego, rozproszeni wzdłuż całego brzegu, jeżeli zobaczą łódź, zaczną do niej strzelać – nikt nad nimi na dobrą sprawę przecież nie panował.
W czasie naszej narady goniec przyniósł z pocztą nową depeszę. Redakcja ponaglała Johna: wojska zajęły już lotniska i budynki rządowe, a premierzy trzech krajów gdzieś zniknęli, być może ukrywają się, ale nie jest pewne, czy jeszcze żyją. Słuchaliśmy tych sensacji i – uwięzieni na wyspie – zaciskaliśmy zęby z bezradności i wściekłości. Tak naprawdę narada skończyła się niczym. Pozostało jedno: czekać. Dwóch Anglików – Peter z Reutersa i Aidan z Radia Tanganika – poszło do miasta szukać swoich pobratymców i próbować z ich pomocą znaleźć wyjście. Zdesperowani czepialiśmy się już każdej szansy.
Pod wieczór Peter i Aidan wrócili i zwołali nową naradę. Znaleźli pewnego starego Anglika, który postanowił stąd wyjechać przy najbliższej okazji i chce sprzedać łódź motorową w dobrym stanie. Łódź stoi niedaleko, w porcie, w bocznym, ustronnym akwenie. Ten człowiek zaprowadzi nas tam wieczorem, bocznymi ścieżkami i pod osłoną ciemności. Ukryci w łodzi będziemy czekać do późnej nocy, aż zasną straże. Stary Anglik, stary kolonialista, powiedział:
– Murzyn to jest Murzyn. Co jak co, ale spać to on musi.
– Kiedy minie pomoc, uruchomimy silnik i zaczniemy uciekać. Noce są teraz takie ciemne, że nawet gdyby próbowali strzelać, wątpliwe, czy w nas trafią.
Kiedy skończyli, zapadło milczenie. Potem odezwały się pierwsze głosy. Jak to zwykle, znaleźli się zwolennicy i przeciwnicy pomysłu. Padały pytania, zaczęła się dyskusja. Z pewnością gdyby były jakieś inne możliwości, ta ucieczka łodzią wydałaby się zbyt ryzykowna i szaleńcza, ale byliśmy przyciśnięci do muru i desperacko przekonani, że za wszelką cenę, właśnie: za wszelką! musimy wydostać się z tej matni. Grunt palił się nam pod nogami i czas naglił. Zanzibar? Z tą samą determinacją, z jaką próbowaliśmy się tu dostać, teraz chcieliśmy stąd wyjechać. Tylko Feliks i Arnold byli przeciw. Feliks uważał, że to głupota i że jest już za stary na takie przygody, a Arnold miał po prostu dużo cennego sprzętu filmowego, który bał się stracić. Żeby nie budzić podejrzeń, zgodzili się jednak zapłacić za nasz hotel, kiedy będziemy już na morzu.
Wieczorem przyszedł drobny, siwy pan ubrany w tradycyjny strój brytyjskich urzędników kolonialnych: w białą koszulę, szerokie białe szorty i białe podkolanówki. Poszliśmy za nim. Ciemności były tak gęste, że ledwie migotała przed nami jego niewyraźna sylwetka: to pojawiając się, to znikając, jak zjawa. W końcu poczuliśmy pod nogami deski – z pewnością byliśmy na molo. Teraz szeptem stary powiedział, żebyśmy schodzili po stopniach do łodzi. Po jakich stopniach? Do jakiej łodzi? Nic nie było widać. Ale kolonialista nalegał, jego głos nabrał tonów rozkazujących, a poza tym, gdzieś w pobliżu mogli czaić się ludzie marszałka polnego. Mark, Australijczyk, duże, masywne chłopisko o szerokiej, poczciwej twarzy, schodził pierwszy, gdyż jeszcze w czasie narady utrzymywał, że umie żeglować i może poprowadzić łódź. On też miał klucz do łańcucha, którym łódź była przypięta do mola, i wiedział, jak uruchomić silnik. Kiedy Mark trafił stopą w dno łodzi, rozległ się plusk i wszyscy syknęli, żeby ciszej! Ciszej! Schodziliśmy teraz po kolei: Anglicy – Peter i Aidan, Niemiec – Thomas, Amerykanin – John, Włoch – Carlo, Czech – Jarek, i ja. Każdy po omacku starał się ustalić kształt łodzi, wyczuć ręką brzeg burty i to, jak są rozmieszczone grodzie, a następnie usiąść gdzieś na ławeczce albo po prostu rozłożyć się wygodnie na dnie.
Stary Anglik szybko zniknął i zostaliśmy sami. Nie było widać żadnych świateł. Panowała głęboka i coraz bardziej przejmująca cisza. Czasem tylko można było usłyszeć plusk uderzającej o molo fali i gdzieś z daleka, z bardzo daleka, dobiegający szum niewidocznego oceanu. Żeby się nie zdradzić, siedzieliśmy w milczeniu, nie odzywając się słowem. John, który miał fosforyzujący zegarek, puszczał go od czasu do czasu w obieg – miniaturowy, świetlny punkcik przechodził z rąk do rąk: 22.30, 23.00, 23.30. Trwaliśmy tak, na dnie ciemności, półsenni, odrętwiali i niespokojni. Aż zegarek Johna pokazał drugą w nocy. Wtedy Mark pociągnął linkę uruchamiającą silnik. Motor, jak znienacka ugodzony zwierz, warknął i zawył. Łódź zakołysała się, uniosła dziób i ruszyła przed siebie.
Port Zanzibar znajduje się na zachodnim brzegu wyspy, tym, który jest najbliżej kontynentu. Logicznie więc, aby dotrzeć do kontynentu, trzeba było kierować się na zachód, a nawet w wypadku Dar es-Salaam na południowy zachód. Ale na razie chcieliśmy jednego – znaleźć się jak najdalej od portu. Mark uruchomił wszystkie moce silnika, łódź lekko drżała, ale sunęła szybko po spokojnej i gładkiej toni. Nadal panowała zupełna ciemność, a od strony wyspy nie słychać było żadnych strzałów. Ucieczka udała się, byliśmy bezpieczni. Ta świadomość wyrwała nas z odrętwienia, poprawiła nastroje. I tak płynęliśmy w tej błogości ponad godzinę, gdy nagle wszystko zaczęło się zmieniać. Gładka dotychczas toń wody poruszyła się niespokojnie i gwałtownie. Podniosły się fale, które teraz uderzyły o burtę, od razu silne i natarczywe. To było tak, jakby ktoś potężną, mocarną pięścią walił ze złością w łódź. Była w tym wielka determinacja, wściekła furia, ślepa zajadłość, a zarazem zimna systematyczność. Jednocześnie zerwał się wicher i lunął deszcz, taki, jaki bywa tylko w tropikach: deszcz – wodospad, deszcz – ściana wody. Ponieważ nadal było ciemno, zupełnie straciliśmy orientację, gdzie jesteśmy, w jakim płyniemy kierunku. Ale nawet i to przestało być wkrótce ważne, ponieważ łodzią miotała coraz większa i wyższa fala, tak już groźna i rozszalała, że nie wiedzieliśmy, co się z nami stanie za minutę, za chwilę. Najpierw łódź niosło z łoskotem w górę, tam nieruchomiała na moment na niewidocznym szczycie fali, a potem gwałtownie leciała w przepaść, w huczącą otchłań, w ryczący mrok.