Dotarłem do rezydencji Akintoli. Stoi ona na przedmieściu Ibadanu, w willowej, zalesionej dzielnicy ministerialnej, teraz zupełnie wymarłej. Imponujące, luksusowe i kiczowate wille ministrów zdemolowane i puste. Nawet służba gdzieś się wyniosła. Część ministrów zginęła, inni uciekli do Dahomeju. Przed rezydencją Akintoli stoi kilku policjantów. Jeden z nich bierze karabin i idzie pokazać mi rezydencję. Jest to duża, nowa willa. Przy samym wejściu na marmurowej posadzce werandy zakrzepła kałuża krwi. Obok leży jeszcze pokrwawiona galabija. Sterta rozsypanych, podartych listów oraz dwa potrzaskane plastikowe automaty-zabawki, może wnuków Akintoli. Ściany posiekane kulami, cały dziedziniec pełen szkła, siatki w oknach powycinane przez żołnierzy w czasie zdobywania rezydencji.
Akintola miał pięćdziesiąt pięć lat, był tęgim mężczyzną o szerokiej, barokowo wytatuowanej twarzy. W ostatnich miesiącach nie wychodził już ze swojej rezydencji strzeżonej przez policję – bał się. Pięć lat temu był średnio zamożnym adwokatem. Po roku premierowania miał już miliony. Po prostu przelewał pieniądze z konta rządowego na prywatne. Gdzie się ruszyć, wszędzie stoją jego domy w Lagos, w Ibadanie, w Abeokucie. Miał dwanaście limuzyn, zresztą bezczynnych, tyle że lubił na nie patrzeć, siedząc na balkonie. Jego ministrowie też dorobili się w krótkim czasie. Obracamy się tu w świecie bajecznych fortun zrobionych na polityce, ściślej – na gangsteryzmie politycznym, na rozbijaniu partii, fałszowaniu wyborów, zabijaniu przeciwników, strzelaniu do głodnych tłumów. Trzeba to wszystko zobaczyć na tle przygnębiającej biedy, na tle kraju, którym Akintola rządził – spalonego, opustoszałego, zalanego krwią.
Po południu wróciłem do Lagos.
Sobota, 22 stycznia – pogrzeb Balewy
Komunikat Federalnego Rządu Wojskowego o śmierci byłego premiera Nigerii – sir Abubakara Tafawa Balewy:
„W piątek rano wieśniacy z okolic Otta w pobliżu Lagos donieśli, że znaleźli w buszu zwłoki, które przypominały Tafawa Balewę. Znajdowały się one w pozycji siedzącej, oparte plecami o drzewo. Ciało było okryte obszerną, białą galabija, a u stóp leżała okrągła czapka. Jeszcze tego dnia przewieziono ciało specjalnym samolotem do rodzinnego miasta Bauchi (w Nigerii Środkowej). Oprócz pilota i radio-oficera w samolocie znajdowali się tylko żołnierze. Ciało Tafawa Balewy zostało pochowane na cmentarzu muzułmańskim w obecności dużej grupy ludzi".
Dziennik „New Nigerian" pisze, że ludzie z Nigerii Północnej nie wierzą w śmierć swojego przywódcy Ahmadu Bello. Są pewni, że uciekł do Mekki, pod płaszcz Allaha.
Dzisiaj mój przyjaciel, student nigeryjski Nizi Onyebuchi, powiedział mi: – Nasz nowy przywódca generał Ironsi to człowiek nadnaturalny. Ktoś strzelał do niego i kula zmieniła lot, nawet nie dotykając generała.
Mój zaułek '67
Mieszkanie, które wynajmuję w Lagos, jest ciągle okradane. I to nie tylko wówczas, gdy wyjadę gdzieś na dłużej – do Czadu, Gabonu czy Gwinei – ale nawet jeśli będzie to krótka podróż do pobliskiego miasta – Abeokuty lub Oshogbo – wiem, że kiedy wrócę, okno będzie wysadzone z futryny, meble powywracane, szafy ogołocone.
Mieszkanie znajduje się w centrum miasta, na wyspie Lagos. Wyspa ta była kiedyś punktem wypadowym handlarzy niewolników i ta haniebna, mroczna proweniencja miasta zostawiła w jego atmosferze jakiś niespokojny, gwałtowny element. Coraz to daje on znać o sobie. Oto jadę taksówką i rozmawiam z kierowcą, który nagle milknie i nerwowo rozgląda się po ulicy. – Co się stało? – pytam zaciekawiony – Very bad place! – odpowiada zniżonym głosem. Jedziemy dalej, on odpręża się i znowu spokojnie rozmawia. Ale oto brzegiem ulicy (w mieście nie ma chodników) idzie grupa ludzi, a na ich widok kierowca ponownie milknie, rozgląda się, przyspiesza. – Co się stało? – pytam. – Very bad people! – odpowiada i dopiero po przejechaniu kilometra wraca do przerwanej rozmowy.
W głowie takiego kierowcy musi być odciśnięty plan miasta podobny do tych, jakie wiszą na ścianach komisariatów policji. Coraz to zapalają się na nim, błyskają i pulsują różnokolorowe światełka ostrzegawcze, sygnalizujące miejsca zagrożeń, napadów i zbrodni. Tych znaków ostrzegawczych jest szczególnie dużo na planie śródmieścia, a więc właśnie tam, gdzie mieszkam. Co prawda mógłbym sobie wybrać Ikoyi – bezpieczną i luksusową dzielnicę nigeryjskich bogaczy, Europejczyków i dyplomatów, ale jest to miejsce zbyt sztuczne, ekskluzywne, zamknięte i pilnie strzeżone. A ja chcę żyć w mieście afrykańskim, przy ulicy afrykańskiej, w afrykańskim domu. Jak inaczej mogę poznać to miasto? Ten kontynent?
Ale zamieszkać Białemu w dzielnicy afrykańskiej nie jest wcale łatwo. Najpierw burzą się i protestują Europejczycy. Ktoś, kto ma takie jak ja zamiary, musi być pomyleńcem, kimś niespełna rozumu. Próbują więc perswadować, ostrzegają: zginiesz na pewno, a tylko forma tej śmierci może być różna – albo cię zabiją, albo sam umrzesz, tak straszne są tam warunki życia.
Ale i strona afrykańska patrzy na mój pomysł bez entuzjazmu. Po pierwsze są trudności techniczne – gdzie mieszkać? Taka dzielnica to bieda i zatłoczenie, liche domki, lepianki i slumsy, duszno i brak światła, kurz, smród i robactwo. Gdzie się podziać? Gdzie znaleźć dla siebie osobny kąt? Jak się poruszać? Chociażby – sprawa wody. Wodę trzeba przynosić z drugiego końca ulicy, bo tam stoi pompa. Zajmują się tym dzieci. Rzadko – kobiety. Mężczyźni -nigdy. A tu biały pan stoi z dziećmi w kolejce do studni. Ha! Ha! Ha! To niemożliwe! Albo, powiedzmy, że masz swój pokój, w którym chcesz się zamknąć, żeby pracować. Zamknąć się? Coś takiego jest nie do pomyślenia. My żyjemy wszyscy razem w rodzinie, w gromadzie, dzieci, dorośli, starzy, nigdy się nie rozstajemy, nawet po śmierci nasze duchy pozostają wśród żywych, z tymi, którzy jeszcze są na świecie. Zamknąć się samemu w pokoju, tak żeby nikt nie mógł wejść? Ha! Ha! Ha! To niemożliwe! – A poza tym -tłumaczami łagodnie miejscowi – w naszej dzielnicy jest niebezpiecznie. Kręci się tu wielu złych ludzi. Najgroźniejsi są borna boys – gangi rozpasanych opryszków, które napadają, bij ą i rabują, straszna, pustosząca wszystko szarańcza. Szybko zwęszą, że zamieszkał tu jakiś samotny Europejczyk. A dla nich Europejczyk to bogacz. Kto cię wówczas obroni?
A jednak uparłem się. Nie słuchałem przestróg, byłem zdecydowany. Trochę może dlatego, że czasem zżymałem się na ludzi, którzy przyjeżdżają tu, mieszkają w'„małej Europie" czy „małej Ameryce" (tj. w luksusowych hotelach) i wyjeżdżają, chwaląc się potem, że byli w Afryce, której w rzeczywistości nie widzieli na oczy.
I oto nadarzyła się okazja. Poznałem Włocha Emilio Ma-derę, który w zaułku niedaleko Massey Street miał nieczynny już składzik narzędzi rolnych (Biali powoli likwidowali swoje interesy), a przy nim – a raczej nad nim, dwupokojową służbówkę, pustą, bo nikt nie chciał w niej mieszkać. Był zadowolony, że chcę tę służbówkę wynająć. Któregoś wieczoru przywiózł mnie tu samochodem i pomógł wnieść rzeczy (wchodziło się na piętro po metalowych schodach, przymocowanych do ścian na zewnątrz budynku). Wewnątrz panował przyjemny chłód, bo Emilio jeszcze rano włączył klimatyzator. Była też czynna lodówka. Włoch życzył mi dobrej nocy i zniknął pośpiesznie, bo rano leciał do Rzymu – po ostatnim przewrocie wojskowym bał się nowych zamieszek i chciał wywieźć część swoich pieniędzy.
Zacząłem się rozpakowywać.
Po godzinie zgasło światło.
Od razu mieszkanie pogrążyło się w ciemnościach, a nie miałem żadnej latarki. Najgorsze jednak, że stanął klimatyzator i momentalnie zrobiło się gorąco i duszno. Otworzyłem okno. Do pokoju zaczął wpełzać pomieszany zapach zgniłych owoców, spalonej oliwy, mydlin i moczu. Choć morze musiało być gdzieś niedaleko, w tym zamkniętym i ciasnym zaułku nie czuło się żadnego przewiewu. Był marzec, miesiąc przygniatających upałów, noc wydawała się bardziej duszna i rozgrzana niż dzień. Wyjrzałem przez okno. Na dnie zaułka, na plecionych matach albo wprost na ziemi, leżeli półnadzy ludzie. Kobiety i dzieci spały, kilku mężczyzn, opartych o ściany lepianek, wpatrywało się we mnie. Nie wiedziałem, co znaczą ich spojrzenia. Chcą mnie poznać? Pomóc mi? Zabić mnie?