Pomyślałem, że w upale, jaki panuje w tym mieszkaniu, nie wytrzymam do rana i zszedłem na dół. Dwóch mężczyzn uniosło się, inni przyglądali się, nieporuszeni. Wszyscy byliśmy oblani potem, wszyscy śmiertelnie znużeni, samo istnienie w tym klimacie było już wielkim wysiłkiem. Spytałem ich, czy to jest tak często z tym brakiem światła. Nie wiedzieli. Spytałem, czy można to naprawić. Porozmawiali ze sobą w niezrozumiałym dla mnie języku. Jeden z nich gdzieś poszedł. Mijały minuty i kwadranse. W końcu wrócił, przyprowadzając dwóch młodych ludzi. Ci powiedzieli, że to światło mogą naprawić za dziesięć funtów. Zgodziłem się. Wkrótce w mieszkaniu było jasno, a klimatyzator znowu pracował. Po kilku dniach – znowu awaria, znowu dziesięć funtów, a potem piętnaście i dwadzieścia.
A kradzieże? Z początku, kiedy wracałem do splądrowanego mieszkania, ogarniała mnie wściekłość. Być okradzionym, to przede wszystkim być upokorzonym, oszukanym. Ale tutaj przekonałem się, że odebrać kradzież tylko jako upokorzenie i oszustwo, to jednak pewien psychiczny luksus. Mieszkając wśród biedoty mojej dzielnicy, zrozumiałem, że kradzież, nawet drobna kradzież, może być wyrokiem śmierci. Zobaczyłem kradzież jako zabójstwo, jako morderstwo. W zaułku miała swój kąt samotna kobieta, której jedyną własnością był garnek. Żyła z tego, że u handlarek jarzyn brała na kredyt fasolę, gotowała ją, przyprawiała sosem i sprzedawała ludziom. Dla wielu z nich miska fasoli była jedynym posiłkiem dnia. I oto pewnej nocy obudził nas przejmujący krzyk. Cały zaułek poruszył się. Kobieta biegała w koło rozpaczająca, oszalała: złodzieje ukradli jej garnek, straciła jedyną rzecz, z której żyła.
Wielu ludzi w zaułku ma tylko jakąś jedną rzecz. Ktoś ma koszulę, ktoś pangę, ktoś – nie wiadomo skąd? – kilof. Kto ma koszulę, może zatrudnić się jako stróż nocny (nikt nie zechce półnagiego stróża), kto ma pangę, może być wynajęty do ścinania zielska, ten z kilofem może kopać rów. Inni mają na sprzedaż tylko swoje mięśnie. Ci liczą na to, że ktoś będzie ich potrzebować jako tragarzy lub posłańców. Ale we wszystkich tych wypadkach szansę na zatrudnienie są małe, bo konkurencja jest olbrzymia. Często zresztą są to tylko zajęcia dorywcze – na jeden dzień, na kilka godzin.
Toteż mój zaułek, sąsiednie ulice i cała dzielnica są pełne bezczynnych ludzi. Budzą się rano i szukają wody, żeby obmyć twarz. Potem kto ma pieniądze, kupuje sobie śniadanie: szklankę herbaty i kawałek suchej bułki. Ale wielu ludzi nie je nic. Przed południem upał jest już trudny do zniesienia – trzeba poszukać miejsca, w którym jest cień. W miarę upływu godzin cień będzie się przesuwać razem ze słońcem, a razem z tym cieniem – człowiek, dla którego to jest jedynym zajęciem dnia: pełznąć za cieniem, chronić się w jego mrocznym, chłodnym wnętrzu. Głód. Bardzo chce się jeść, ale niczego nie ma. W dodatku z pobliskiego baru dolatuje zapach pieczonego mięsa. Dlaczego ci ludzie nie rzucają się na bar, przecież są młodzi i silni?
A jednak któryś z nich nie wytrzymał. Bo nagle rozlega się krzyk. To woła uliczna handlarka, której chłopak zwędził ze stolika kiść bananów. Ta okradziona i jej sąsiadki puściły się za nim i w końcu go złapały. Nie wiadomo, skąd znalazła się policja. Policjanci noszą tu wielkie, drewniane pały, którymi bijana odlew, okrutnie. Chłopak leży teraz na ulicy, skulony, zwinięty, zasłania się przed ciosami pałek. Od razu zrobiło się zbiegowisko, o które tu łatwo, bo ta masa bezczynnych ludzi czyha na każde zdarzenie, zamieszanie, sensację, byle się rozerwać, coś zobaczyć, czymś zająć. Teraz cisną się bliżej i bliżej, tak jakby łoskot pałek i jęki bitego sprawiały im prawdziwą rozkosz. Krzykami i wrzaskiem zachęcają i judzą policjantów. Tu, jeżeli złapią złodzieja, chcą go od razu rozszarpać, zlinczować, posiekać. Chłopak postękuje, wypuścił już z ręki banany. Ci, którzy stoją najbliżej, rzucają się na nie, rozszarpują je między sobą.
Potem wszystko wraca do normy. Handlarka żali się jeszcze i pomstuje, policjanci odchodzą, pobity, skatowany chłopak wlecze się do jakiejś kryjówki – obolały i głodny. Ludzie rozchodzą się, wszyscy wracają na swoje miejsca pod mury, pod ściany, pod daszki – do cienia. Zostaną tu, aż nadejdzie wieczór. Po upalnym i głodnym dniu jest się osłabionym i otępiałym. Ale pewne ogłuszenie, wewnętrzne odrętwienie jest nawet zbawienne – inaczej by człowiek nie przeżył: biologiczna, zwierzęca część jego natury zagryzłaby wszystko, co jeszcze w nim ludzkie.
Wieczorem zaułek trochę się ożywia. Zbierają się jego mieszkańcy. Jedni przesiedzieli tu cały czas nękani atakami malarii. Inni – właśnie wracają z miasta. Niektórzy mieli szczęśliwy dzień: gdzieś pracowali albo spotkali krewniaka, który podzielił się z nimi swoim groszem. Ci będą jeść kolację – miskę kassawy z ostrym sosem z papryki, czasem do tego nawet gotowane jajko albo kawałek baraniny. Część dostanie się z tego dzieciom, które wpatrują się chciwie, jak mężczyźni połykają kęs po kęsie. Każda ilość jedzenia znika tu natychmiast i bez śladu. Zjada się wszystko, co jest, do ostatniego okrucha, nikt nie ma żadnych zapasów, nie miałby ich nawet gdzie przechować, w czym zamknąć. Żyje się doraźnie, bieżącą chwilą, każdy dzień jest przeszkodą trudną do pokonania, poza bieżący dzień wyobraźnia już nie sięga, nie snuje planów, nie marzy.
Kto ma szylinga – idzie do baru. Barów jest pełno, w zaułkach, na skrzyżowaniach, na placach. Czasem są to ubogie pomieszczenia, mają ściany sklecone z falistej blachy, a zamiast drzwi – perkalowe zasłonki. A jednak mamy poczuć się, jakbyśmy weszli do lunaparku, znaleźli się na kolorowym festynie. Ze starego radia dobiega jakaś muzyka, pod sufitem świeci czerwona żarówka. Na ścianach wiszą wycięte z czasopism błyszczące fotosy filmowych aktorek. Za ladą stoi zwykle potężna, otyła madame – właścicielka. Sprzedaje jedyną rzecz, jaka jest w takim barze – pędzone przez siebie domowym sposobem piwo. Piwo może być rozmaite – bananowe albo kukurydziane, ananasowe, palmowe. Na ogół każda z tych kobiet specjalizuje się w warzeniu jednego gatunku piwa. Szklanka takiego trunku ma trzy zalety: a – zawiera alkohol, b – jako płyn zaspokaja pragnienie i c – ponieważ na dnie szklanki roztwór ten jest gęsty i zawiesisty, stanowi on dla głodnego namiastkę pożywienia. Toteż jeżeli ktoś w ciągu dnia zdobył tylko szylinga – najpewniej wyda go właśnie w barze.
W moim zaułku rzadko zadomowi się ktoś na dłużej. Ludzie, którzy się tu przewijają, to wieczni koczownicy miasta, wędrowcy błądzący w chaotycznych i zakurzonych labiryntach ulic. Wynoszą się szybko i znikaj ą bez śladu, ponieważ nic właściwie nie mieli. Idą dalej albo kuszeni mirażem jakiejkolwiek pracy, albo wystraszeni epidemią, która nagle wybuchła w zaułku, albo wypędzeni przez właścicieli lepianek i werand, którym nie maj ą czym płacić za zajmowane miejsce. Wszystko w ich życiu jest tymczasowe, płynne i kruche. Jest i nie jest. Nawet jeśli jest – to na jak długo? Ta wieczna niepewność sprawia, że sąsiedzi z mojego zaułka żyją w ciągłym zagrożeniu, w nie słabnącym strachu. Rzucili wiejską biedę i przywędrowali do miasta w nadziei, że będzie im lepiej. Kto znalazł tu swojego kuzyna, mógł liczyć, że ten go wesprze, że umożliwi mu jaki taki start. Ale wielu z tych wczorajszych wieśniaków nie znalazło nikogo z bliskich, żadnego współplemieńca. Często nawet nie rozumieli języka, który słyszeli na ulicy, nie wiedzieli, jak się rozpytać o cokolwiek. Żywioł miasta wchłonął ich, stał się ich jedynym światem, już nazajutrz nie umieli się z niego wydostać.
Zaczęli budować sobie jakiś dach nad głową, jakiś kąt, jakieś miejsce własne. Ponieważ ci przybysze nie mieli pieniędzy, bo właśnie udali się do miasta, aby je zarobić (tradycyjna wieś afrykańska nie znała pojęcia pieniądza), mogli tylko szukać dla siebie miejsca w dzielnicach slumsów. To niezwykły widok – budowa takiej dzielnicy. Najczęściej władze miasta wyznaczają na ten cel tereny najgorsze – bagna, grzęzawiska albo nagie pustynne piaski. Na takich gruntach ktoś stawia pierwszy szałas. Obok – ktoś drugi. Potem – następny. Tak spontanicznie powstaje ulica. Naprzeciw niej posuwa się inna ulica. Kiedy spotkają się -utworzą skrzyżowanie. Teraz te ulice zaczną rozchodzić się, kluczyć, rozgałęziać. Tak powstanie dzielnica. Na razie ludzie zdobywaj ą materiał. Nie sposób dojść – skąd? Wykopują spod ziemi? Ściągają z obłoków? W każdym razie to pewne, że ta rzesza bez grosza niczego nie kupuje. Na głowach, na plecach, pod pachą znoszą kawałki blachy, desek, dykty, plastiku, tektury, karoserii, skrzynek i to wszystko składają, montują, zbijają i zlepiają w coś pośredniego między budą i szałasem, którego ściany układają się w spontaniczny arcybarwny, slumsowy kolaż. Żeby było na czym spać, bo często podłoga to grząskie bagno albo ostre kamienie, wykładają owo pomieszczenie trawą słoniową, liśćmi bananowymi, rafią czy słomą ryżową. Te dzielnice, te monstrualne afrykańskie papier-mâché są zrobione naprawdę z byle czego i to one, a nie Manhattan czy paryska Defence są najwyższym wytworem ludzkiej wyobraźni, pomysłowości i fantazji. Całe miasta postawione bez jednej cegły, metalowego pręta, metra kwadratowego szyby!