Выбрать главу

Jak wiele wytworów żywiołowego happeningu, również dzielnice slumsów miewaj ą krótki żywot. Wystarczy, że za bardzo rozprzestrzenia się albo że miasto postanowi tam coś zbudować. Byłem raz świadkiem takiej zagłady, niedaleko mojego zaułka. Slumsy rozrosły się. na brzegu wyspy. Rząd wojskowy uznał to za niedopuszczalne. Rankiem nadjechały ciężarówki z policją. Od razu zebrał się tłum. Teraz policjanci ruszyli na kolonię slumsów, przepędzając z nich mieszkańców. Podniósł się krzyk i zrobił się tumult- Na to nadjechały buldożery, wielkie, jaskrawożółte caterpillary. Za chwilę buchnęły w górę tumany pyłu i kurzu: maszyny ruszyły naprzód, demolując ulicę po ulicy i zostawiając za sobą stratowaną, pustą ziemię. Tego dnia na jakiś czas zaułek zapełnił się uchodźcami ze zburzonego osiedla. Było tłoczno, gwarnie i jeszcze bardziej duszno.

Któregoś dnia miałem gościa. Był to mężczyzna w średnim wieku w białym, muzułmańskim stroju. Na imię miał Sulejman i pochodził z północy Nigerii. Kiedyś pracował u Włocha jako stróż nocny. Znał zaułek i całą najbliższą okolicę. Zachowywał się nieśmiało, nie chciał usiąść w mojej obecności. Spytał, czy nie potrzebuję stróża nocnego, bo właśnie stracił pracę. Powiedziałem, że nie, ale zrobił na mnie dobre wrażenie i dałem mu pięć funtów. Po kilku dniach przyszedł znowu. Tym razem usiadł. Zrobiłem mu herbaty. Zaczęliśmy rozmawiać. Zwierzyłem mu się, że ciągle mnie okradają. Sulejman uznał to za rzecz zupełnie normalną. Kradzież jest formą – przykrą, to prawda – niwelowania nierówności. To dobrze, że mnie okradają, stwierdził, to nawet przyjazny gest z ich strony. W ten sposób daj ą mi znać, że jestem im użyteczny i że w związku z tym mnie akceptują. W gruncie rzeczy mogę się czuć bezpieczny. Czy coś mi tu kiedyś groziło? Przyznałem, że nie. A no właśnie! Będę tu bezpieczny tak długo, dopóki pozwolę się bezkarnie okradać. W momencie kiedy zawiadomię policję i zaczną ich ścigać – lepiej, abym się stąd wyniósł.

Znowu przyszedł po tygodniu. Dostał herbaty, a potem powiedział tajemniczym głosem, że weźmie mnie na Jankara Market i tam zrobimy odpowiedni zakup. Jankara Market to rynek, na którym czarownicy, zielarze, wróżbiarze i zaklinacze sprzedają wszelkiego rodzaju amulety, talizmany, różdżki i cudowne lekarstwa. Sulejman chodził od stolika do stolika, patrzył, pytał. Wreszcie, od jednej kobiety kazał mi kupić pęk piór białego koguta. Były drogie, ale nie stawiałem oporu. Wróciliśmy do zaułka. Sulejman ułożył pióra, owinął je nitką i przywiązał do górnej framugi drzwi.

Od tej chwili nigdy nic nie zginęło mi w mieszkaniu.

Salim

Nagle zobaczyłem w ciemnościach dwa rozjarzone ślepia. Były daleko i poruszały się gwałtownie, jakby należały do jakiegoś zwierzęcia miotającego się niespokojnie w klatce nocy. Siedziałem na kamieniu, na skraju oazy Ouadane, na Saharze, w Mauretanii, na północny wschód od stolicy tego kraju – Nouakchott. Od tygodnia próbowałem się stąd wydostać – na próżno. Do Ouadane trudno bowiem dojechać, ale jeszcze trudniej – wyjechać. Nie prowadzi tam wytyczona, bita droga, nie ma też stałego transportu. Co kilka dni, albo tygodni, przejeżdża tędy ciężarówka i jeżeli kierowca zabierze nas ze sobą – pojedziemy, jeżeli nie – będziemy tu tkwić nadal, oczekując następnej okazji, która nie wiadomo kiedy znowu się nadarzy.

Maurowie, którzy siedzieli obok mnie, poruszyli się. Zaczynał się chłód nocy, który tu przychodzi nagle i po piekle słonecznego dnia przenika człowieka aż do bólu. Nie ma takiego kożucha czy takiej kołdry, która mogłaby nas przed tym zimnem ochronić. Oni mieli natomiast tylko stare wystrzępione derki, w których tkwili szczelnie zakutam, nieruchomi jak posągi.

W pobliżu wystawała z ziemi czarna rura zakończona okrytym rdzą i solą mechanizmem pompy ssąco-tłoczącej. Była to jedyna w tej okolicy stacja paliwowa i jeżeli jechał tędy samochód, musiał się w tym miejscu zatrzymać. W oazie nie ma żadnej innej atrakcji. Zwykle dni płyną tu jednostajne i niezmienne, podobne do monotonii pustynnego klimatu: zawsze świeci to samo słońce, rozpalone i samotne na wymarłym, bezchmurnym niebie.

Na widok odległych jeszcze świateł Maurowie zaczęli wymieniać między sobą jakieś uwagi. Nie rozumiałem ani słowa z ich języka. Być może mówili do siebie: no, nareszcie! Nareszcie jedzie! Doczekaliśmy się!

Byłaby to zapłata za długie dni oczekiwania, cierpliwego wpatrywania się w zastygły, nieporuszony horyzont, na którym od dawna nie pojawiał się żaden ruchomy kształt, nic żywego, co mogłoby zwrócić uwagę i wyrwać człowieka z drętwoty beznadziejnego oczekiwania. Zresztą przejazd ciężarówki – samochody osobowe są zbyt słabe, aby tędy jeździć – też niczego w życiu tych ludzi nie zmieniał. Wóz stał zwykle chwilę i zaraz odjeżdżał. A jednak nawet ten krótki postój był dla nich niezmiernie potrzebny i ważny: urozmaicał życie, dawał temat do późniejszych rozmów, a przede wszystkim był materialnym dowodem istnienia jakiegoś innego świata i krzepiącym potwierdzeniem, że ów świat, skoro wysyła do nich swojego mechanicznego zwiastuna, musi wiedzieć, że oni tu żyją.

Może też prowadzili między sobą rutynowy spór na temat: dojedzie – nie dojedzie? Podróżowanie w tych zakątkach Sahary jest bowiem ryzykowną przygodą, nieustanną loterią, ciągłą niewiadomą. Po tych bezdrożach pełnych wyrw, dziur, zapadlisk, wystających kamieni i skał, piaszczystych wydm i barchanów, usypisk i łach śliskiego żwiru samochód posuwa się w ślimaczym tempie kilku kilometrów na godzinę. W takiej ciężarówce każde koło ma własny napęd i każde, metr po metrze, to obracając się, to zatrzymując w piętrzących się nierównościach i załamaniach, szuka sobie niejako „na własną rękę" jakiegoś zaczepienia. Dopiero suma tych uporczywych wysiłków i zmagań, którym cały czas towarzyszy wycie utrudzonego i zgrzanego silnika, a także karkołomny chybot rozkołysanej platformy, pozwala poruszać się ciężarówce do przodu.

Ale Maurowie wiedzieli także, że czasem ciężarówka utknie beznadziejnie, już będąc o krok od oazy, na samym jej progu. Dzieje się tak, kiedy burza naniesie na szlak góry piasku, które uniemożliwiaj ą dalszą jazdę. Wówczas albo ludziom uda się odkopać drogę, albo kierowca poszuka objazdu, albo po prostu zawróci do bazy. Trzeba będzie czekać, aż nowy sztorm przesunie wydmy dalej i oczyści trasę. Tym razem jednak elektryczne ślepia zbliżały się coraz bardziej. W pewnym momencie ich blask zaczął odsłaniać ukryte w ciemnościach korony palm daktylowych, odrapane ściany lepianek i drzemiące przy drodze kozy i owce, aż wreszcie ciągnący za sobą tumany pyłu ogromny berlier zatrzymał się przed nami w huku i łoskocie żelastwa. Berliery to francuskie ciężarówki przystosowane dojazdy po pustynnych bezdrożach. Mają one duże koła o szerokich oponach, a z maski wystaje do góry zamocowany wysoko filtr powietrza. Wielkie rozmiary i pękaty kształt filtru sprawiają, że z daleka ciężarówki te przypominają wyglądem przód starej, parowej lokomotywy.

Z szoferki zszedł po drabince kierowca – ciemny, bosonogi Maur w długiej do kostek galabii koloru indygo. Był, jak większość jego pobratymców – wysoki i potężnej budowy. Ludzie i zwierzęta o dużej masie ciała lepiej znoszą tropikalne upały, stąd mieszkańcy Sahary są z reguły ludźmi okazałego wyglądu. Działa tu także prawo doboru naturalnego – w skrajnie trudnych warunkach, jakie istnieją na pustyni, wieku dojrzałego dożywają tylko najmocniejsi.