Выбрать главу

Kierowcę od razu otoczyli Maurowie z oazy. Zaczął się harmider głośnych powitań, pozdrowień, pytań i życzeń. Trwało to i trwało. Wszyscy przekrzykiwali się i wymachiwali rękoma, jakby uczestniczyli w targu na hałaśliwym rynku. W tej rozmowie z kierowcą po jakimś czasie zaczęli pokazywać na mnie. Wyglądałem żałośnie. Byłem brudny, zarośnięty i przede wszystkim wycieńczony koszmarnymi upałami saharyjskiego lata. – To będzie tak – ostrzegał mnie wcześniej doświadczony Francuz -jakby ktoś wbijał w ciebie nóż. W plecy, w głowę. W południe promienie słońca uderzają tam z siłą noża.

Kierowca spojrzał na mnie i najpierw nie powiedział nic, ale potem pokazał ręką samochód i zawołał przyzwalająco: -Jalla! (Jazda! Właź!) Wdrapałem się do szoferki i zatrzasnąłem drzwiczki. Zaraz ruszyliśmy.

W gruncie rzeczy nie wiedziałem, dokąd jedziemy. W świetle reflektorów przesuwał się przed nami piasek, cały czas ten sam, iskrzący się różnymi odcieniami piasek, przetykany ławicami żwiru i odłamkami skał, koła coraz to podskakiwały na granitowych progach albo zapadały się w wyrwach i kamiennych szczelinach. W głębokiej, czarnej nocy widać było tylko dwie plamy światła, które ślizgały się po powierzchni pustyni, dwa jasne, wyraźnie obramowane kręgi. Poza tym nie widać było nic – nic zupełnie.

Po jakimś czasie zacząłem podejrzewać, że jedziemy na oślep, na przełaj, wprost przed siebie, bo nigdzie nie było widać żadnych punktów orientacyjnych, żadnych znaków, palików czy innych śladów drogi. Próbowałem podpytać Maura. Pokazałem noc przed nami i spytałem: – Nouakchott?

Ten spojrzał na mnie i roześmiał się: – Nouakchott!? – powiedział z takim rozmarzeniem, jakby chodziło o ogrody Semiramidy, piękne, ale dla nas, maluczkich, zbyt wysoko rozwieszone. Z tego wywnioskowałem, że nie jedziemy w kierunku, na którym mi zależy, ale nie wiedziałem, jak go zapytać, dokąd właściwie jedziemy. Bardzo chciałem nawiązać z nim kontakt, poznać się bliżej. – Ryszard – powiedziałem pokazując na siebie. Z kolei pokazałem na niego. Zrozumiał. – Salim – odparł i znowu się roześmiał. Zapadło milczenie. Musieliśmy natrafić na jakąś gładką powierzchni pustyni, bo berlier zaczął jechać łagodniej i szybciej (dokładnie, jak szybko, nie wiem, bo wszystkie zegary w wozie były zepsute). Jakiś czas jeszcze jechaliśmy nic do siebie nie mówiąc, aż w końcu zasnąłem.

Obudziła mnie nagła cisza. Zgasł silnik i za chwilę ciężarówka zatrzymała się. Salim zaczął naciskać pedał gazu i coraz to przekręcał kluczyk w stacyjce. Akumulator działał, rozrusznik też, ale silnik milczał. Wstał dzień i było już jasno. Maur szukał w szoferce dźwigni otwarcia maski silnika. Od razu wydało mi się to dziwne i podejrzane: jak to, kierowca nie umie otworzyć maski samochodu? W końcu doszedł, że maskę otwiera się zwalniając uchwyty, które są na zewnątrz. Wdrapał się na błotnik i zaczął przyglądać się silnikowi, ale patrzył na jego poplątaną konstrukcję, tak jakby ją widział pierwszy raz w życiu. Czegoś dotykał, czymś próbował poruszyć, ale to wszystko było bardzo amatorskie. Przekręcał kluczyk w stacyjce, ale silnik milczał jak grób. Odnalazł skrzynię z narzędziami, ale niewiele w niej było rzeczy. Wyciągnął młotek, kilka kluczy i śrubokrętów. Po czym zabrał się do rozbierania silnika.

Wyszedłem z szoferki. Wokół nas, jak okiem sięgnąć, była pustynia. Piasek, rozrzucone na nim ciemne kamienie. W pobliżu tkwiący w ziemi obły, czarny głaz – po południu, kiedy nagrzeje się w słońcu, będzie promieniował z niego żar jak z hutniczego pieca. Krajobraz księżycowy, zamknięty poziomą, idealnie równą linią horyzontu – kończy się ziemia, a potem już tylko niebo i niebo. Żadnych gór. Żadnych wydm piaszczystych. Żadnego listka. I, oczywiście, żadnej wody. Woda! To jest to, co od razu przychodzi w takiej sytuacji na myśl. Ponieważ na pustyni pierwszą rzeczą, którą człowiek widzi, kiedy rano otwiera oczy, jest twarz jego wroga – rozpalona twarz słońca. Ten widok budzi w nim natychmiast odruch samozachowawczy – sięgnąć po wodę. Pić! Pić! Tylko w ten sposób choć trochę poprawi swoje szansę w odwiecznym, pustynnym zmaganiu – w rozpaczliwym pojedynku ze słońcem.

Postanowiłem rozejrzeć się za wodą, bo ze sobą nie miałem nic – ani wody, ani jedzenia. W szoferce niczego nie znalazłem. Ale trochę wody było: do skrzyni ciężarówki, u dołu, pod spodem, po lewej i po prawej stronie przywiązane były sznurkami po dwa bukłaki. Każdy z nich to była skóra zdarta z kozy, dość marnie wyprawiona i potem zeszyta, tak że zachowała kształt zwierzęcia. Jedna z kozich nóżek służyła za dzióbek do picia.

Na chwilę odetchnąłem z ulgą, ale tylko na moment, zaraz zacząłem obliczać. Bez wody można przeżyć na pustyni jedną dobę, z wielkim trudem i to nie zawsze – dwie. Rachunek jest prosty: w tamtych warunkach człowiek może utracić w ciągu dnia około dziesięciu litrów potu i żeby żyć – musi wypić podobną ilość wody. Pozbawiony j ej, zacznie zaraz odczuwać pragnienie. Prawdziwe, przeciągające się pragnienie w gorącym i suchym tropiku jest męczącym, destrukcyjnym uczuciem, trudniejszym do opanowania niż głód. Po kilku godzinach pragnienia człowiek staje się ospały i wiotki, zaczyna słabnąć i tracić orientację. Zamiast mówić – bełkoce, coraz bardziej nieskładnie. Jeszcze tego samego wieczoru, albo następnego dnia, dostanie wysokiej gorączki i szybko umrze.

Pomyślałem, że jeżeli Salim nie podzieli się ze mną -umrę jeszcze dziś. Jeżeli nawet odda mi część wody, wystarczy nam zapasu tylko na jeden dodatkowy dzień – to znaczy umrzemy jutro, najpóźniej – pojutrze.

Próbowałem zahamować gonitwę myśli i postanowiłem przypatrzyć się temu, co robi Maur. Umazany smarami i spocony Salim rozbierał silnik, rozkręcał śruby i zdejmował przewody, a wszystko to bez żadnego ładu i sensu, jak dziecko, które ze złością rozbija zabawkę, kiedy nie chce funkcjonować. Na błotnikach, na zderzaku leżało pełno sprężyn, zaworów, uszczelek i drutów, część z nich spadła już na ziemię. Zostawiłem go i poszedłem na drugi koniec ciężarówki, na tę jej stronę, gdzie był jeszcze cień. Usiadłem na ziemi i oparłem się o koło.

Salim.

Nic nie wiedziałem o tym człowieku, w którego rękach było moje życie. W każdym razie – było na ten dzień,. Jeżeli Salim odpędzi mnie od ciężarówki i od wody – a miał w ręku młotek i pewnie w kieszeni nóż, a poza tym znaczną przewagę fizyczną-jeżeli każe mi się stąd wynosić i iść przed siebie, w głąb pustyni – nawet nie dożyję nocy. A wydało mi się, że tak właśnie może postąpić – przecież w ten sposób przedłuży sobie życie albo w ogóle uratuje się, jeżeli w porę nadejdzie pomoc.

Wyraźnie Salim nie był profesjonalnym kierowcą, w każdym razie kierowcą berliera. Także – nie znał dobrze tych stron. Zresztą czy można naprawdę dokładnie znać pustynię, na której kolejne burze i sztormy zmieniaj ą nieustannie krajobraz, przesuwając góry piasku w coraz to inne miejsce i przestawiając dowolnie znaki orientacyjne? Ale często tu bywa tak, że jeżeli ktoś ma odrobinę pieniędzy, zaraz wynajmuje takiego, który ma ich jeszcze mniej i będzie za niego pracować, wykonywać zadania. Najpewniej kierowca tej ciężarówki wynajął Salima, aby ten odprowadził za niego wóz do jednej z oaz. Ale tu człowiek nigdy nie przyzna się, że czegoś nie wie albo nie umie. Jeżeli podejdziemy do kierowcy taksówki, pokażemy mu adres i spytamy, czy wie, gdzie to jest, bez chwili namysłu odpowie, że tak. Po czym zaczyna się jazda po całym mieście, w koło i w koło, bo oczywiście nie ma on pojęcia, dokąd jechać.

Słońce podnosiło się wyżej i wyżej. Nieruchome, skamieniałe morze pustyni wchłaniało jego promienie, nagrzewało się i zaczynało płonąć. Zbliżała się godzina, kiedy wszystko stawało się piekłem – ziemia, niebo, my sami. Jorubowie wierzą, że jeżeli cień opuści człowieka, człowiek umrze. A tu wszystkie cienie zaczynały się kurczyć, maleć, blednąc. Zaczynały znikać. Zbliżały się przerażające godziny południa – pora świata, w której ludzie i przedmioty nie mają cienia, istnieją- nie istnieją, są już tylko rozświetloną, żarzącą się bielą.