Выбрать главу

Teferi był właścicielem przedsiębiorstwa transportowego. Miał kilka ciężarówek, zajeżdżonych, roztrzęsionych bedfordów, którymi przewoził bawełnę, kawę i skóry. Wozy te jeździły zarówno do Wollo, jak i Haragwe, zgodził się więc, abym z jego kierowcami tam pojechał. Była to dla mnie jedyna okazja, gdyż nie jeździły tam autobusy, nie latały samoloty.

Podróżowanie po drogach Etiopii jest uciążliwe i często – ryzykowne. W porze suchej wóz ślizga się po żwirze na wąskiej półce wyrąbanej w ścianie stromej góry – droga biegnie skrajem kilkusetmetrowej przepaści. W porze deszczowej drogi górskie są w ogóle nieczynne. Te, przecinające równiny, zamieniają się w grząskie bagniska, w których można utknąć na kilka dni.

Latem na płaskowyżu, po kilku godzinach jazdy, człowiek jest czarny od pyłu. Ponieważ jednocześnie panuje gorąco i oblewa nas pot, pod koniec dnia spędzonego w drodze jesteśmy okryci grubym pancerzem brudu. Jest to pył składający się z ciupeńkich, mikroskopijnych drobin, rodzaj gęstej rozgrzanej mgły, która przenika ubranie i wciska się we wszystkie zakamarki ciała. Długo nie można się później domyć. Najbardziej cierpią oczy. Kierowcy tych ciężarówek mają ciągle zapuchnięte i zaczerwienione oczy, skarżą się na bóle głowy i wcześnie ślepną.

Podróżować można tylko w dzień. Od zmroku do świtu władzę nad drogami obejmują ruchliwe, grasujące bandy, nazwane tu shiftą, które zabierają wszystko. Shifta to grupa młodych bandytów, którzy działają do pierwszej wpadki. Schwytanych wieszali dawniej od razu przy drodze. Później postęp polegał na tym, że rozprawiali się z nimi mniej spektakularnie. Jest to dosłownie walka na śmierć i życie, bo jeżeli ze swojej strony shiftą porzuci ofiary gdzieś na bezludnym i bezwodnym pustkowiu, biedacy po prostu umrą z pragnienia. Toteż przy wyjeździe z miast stoją posterunki. Dyżurny policjant patrzy na zegarek albo po prostu na słońce i oblicza, czy przed zmrokiem zdążymy dojechać do następnego miasta (czy – do następnego policjanta). Jeżeli uzna, że nie, zawróci nas.

Pojechałem więc ciężarówką, którą Teferi wysłał z Addis Abeby na północ, do prowincji Wollo, w okolice Dessie i Lalibeli, po ładunek skór. Czy ma sens obliczanie, ile ta trasa liczy kilometrów? Tutaj odległości mierzy się liczbą godzin i dni, jakich trzeba, aby pokonać odległość z punktu wyjściowego A do punktu docelowego B. Na przykład z Dessie do Lalibeli jest 120 kilometrów, ale przejazd tą drogą zajmie mi osiem godzin (i to jeżeli zdobędę dobry land-rover, w co więcej niż wątpię).

W tym wypadku będę jechać do celu dzień, dwa albo i więcej. Tu nic nie wiadomo. Miejscowe ciężarówki – na ogół zardzewiała, zdezelowana rupieciarnia – na tych drogach – bezdrożach, w tym kurzu i upale, ciągle psują się, a po części zapasowe trzeba wracać aż do Addis Abeby. Dlatego droga jest zawsze niewiadomą: wyjeżdżamy -jedziemy – ale kiedy (i czy) dojedziemy albo kiedy (i czy) wrócimy, to są ciągle stojące przed człowiekiem znaki zapytania.

Tam, gdzie jedziemy, panuje od dawna susza i bydło ginie z braku pastwisk i wody. Koczownicy sprzedają za grosze skórę ściągniętą z krowich szkieletów. Za te pieniądze utrzymają się jeszcze przez jakiś czas, a potem, jeśli nie trafią do obozu pomocy międzynarodowej, w tych wypalonych pustkowiach zginą bez śladu.

O świcie zostawiliśmy za sobą miasto, otaczające je jasnozielone gaje eukaliptusowe, przydrożne stacje benzynowe i posterunki policji, i oto jesteśmy na tonącym w słońcu płaskowyżu, na szosie, która przez sto pierwszych kilometrów będzie pokryta asfaltem. Wóz prowadzi Sahlu -jak mi powiedział Teferi – zaufany, spokojny kierowca. Sahlu jest milczący i poważny. Żeby ocieplić atmosferę, trącam go w ramię, a kiedy odwraca się do mnie, uśmiecham się. Sahlu spogląda na mnie i też się uśmiecha, bardzo szczerze i trochę nieśmiało, niepewien, czy takie wzajemne uśmiechanie się nie stwarza między nami zbyt już przesadnej urawniłowki.

Im dalej od miasta, tym kraj coraz bardziej bezludny i martwy. Gdzieś dzieci pędzą kilka wychudłych krów, gdzieś zgięte w pół kobiety dźwigają na plecach sterty suchych gałęzi. Chaty, które mijamy, wyglądają na puste, nikogo przy nich nie widać, żadnych ludzi, żadnego ruchu. Pejzaż nieruchomy, ciągle taki sam, narysowany raz na zawsze.

W pewnej chwili na szosę wyszło dwóch mężczyzn. W rękach trzymali automaty. Młodzi, silni. Zobaczyłem, że Sahlu zszarzał. Miał skamieniałą twarz, a lęk w oczach. Zatrzymał samochód. Tamci bez słowa wsiedli na platformę i stuknęli ręką w dach szoferki, żeby jechać. Siedziałem skulony, starałem się nie okazywać, że umieram ze strachu. Spoglądałem na Sahlu – trzymał kierownicę zesztywniały, zalękniony, ponury. Jechaliśmy tak może godzinę. Nic się nie działo. Było słonecznie, gorąco, a w szoferce – ciemno od kurzu. Nagle ci dwaj zaczęli łomotać w dach. Sahlu posłusznie zatrzymał wóz. Tamci bez słowa zeskoczyli z góry i idąc gdzieś z tyłu, za ciężarówką, zniknęli w polach, tak że ich nawet nie zobaczyliśmy.

Po południu zajechaliśmy do miasteczka Debre Sina. Sahlu stanął na poboczu, od razu otoczyła nas gromada ludzi. Obdarci, wychudzeni, bosonodzy. Dużo młodych chłopców, dużo dzieci. Zaraz przedarł się do nas policjant, w czarnym mundurze, oberwanym, marynarka zapięta na jeden guzik. Znał trochę angielski i od razu powiedział: -Take everything with you. Everything! They are all thieves here! I zaczął pokazywać po kolei, tak jak stali stłoczeni wokół nas: – This is thief! This is thief! Podążałem wzrokiem za palcem policjanta, który przesuwał się zgodnie z ruchem strzałki zegara, zatrzymując się na chwilę coraz to przed inną twarzą. – This is thief! – ciągnął policjant, a kiedy doszedł do rosłego, dorodnego chłopaka, zadrżała mu ręka: – This is very big thief, sir! – wykrzyknął ostrzegawczo.

Tamci spoglądali na mnie z ciekawością. Uśmiechali się. W ich twarzach nie było ani złości, ani cynizmu, tylko rodzaj zażenowania i nawet – pokory: – I have to live with them, sir – żalił się policjant nad sobą. I jakby szukając bodaj najmniejszej rekompensaty za swój przeklęty Ips, wyciągnął do mnie rękę i powiedział: – Can you help me, sir? I żeby tę prośbę lepiej uzasadnić, dodał: – We are all poor here, sir. Pokazał na siebie, na swoich złodziei, na koślawe lepianki Debre Sina, na lichą drogę, na świat.

Poszliśmy w głąb miasteczka, na tutejszy rynek. Na placu stały stragany z jęczmieniem, prosem i fasolą, stragany z baraniną, a obok nich – z cebulą, pomidorami i czerwonym pieprzem. W innym miejscu był chleb i owczy ser, cukier i kawa. Puszki z sardynkami. Herbatniki i wafle. Było wszystko. Ale na rynku, który zwykle jest miejscem zatłoczonym, ruchliwym i gwarnym, panowała cisza. Straganiarki stały nieruchome i bezczynne, czasem tylko leniwie opędzając się od much. Muchy były wszędzie. Pieniły się czarnym, gęstym kłębem, rozdrażnione, szalejące, wściekłe. Uciekając przed tymi muchami, które od razu rzuciły się na nas, napotkaliśmy w bocznych uliczkach świat odmienny -opuszczony i już w agonii. Na ziemi, w brudzie i w kurzu leżeli wychudzeni ludzie. Byli to mieszkańcy okolicznych wiosek. Susza pozbawiła ich wody, a słońce spaliło uprawy. Przyszli tu do miasteczka w rozpaczliwej nadziei, że dostaną łyk wody i znajdą coś do jedzenia. Osłabieni i już niezdolni do żadnego wysiłku, umierali śmiercią głodową, która jest rodzajem śmierci najcichszej i najbardziej uległej. Mieli wpółprzymknięte oczy, bez życia, bez wyrazu. Nie wiem, czy coś widzieli, czy gdzieś w ogóle patrzyli. Tuż koło miejsca, gdzie stałem, leżały dwie kobiety, ich wynędzniałe ciała dygotały wstrząsane malarią. Drżenie tych ciał było jedynym ruchem na tej uliczce.

Pociągnąłem kierowcę za rękaw. – Chodźmy – powiedziałem. Wracaliśmy przez rynek z jego workami mąki, połciami mięsa i butlami wody mineralnej: wielki głód bowiem nie wynikał z braku żywności, lecz był skutkiem nieludzkiej relacji. Jedzenia w kraju starczało, ale kiedy przyszła susza, ceny poszły w górę i ubodzy chłopi nie mieli za co jej kupić. Oczywiście rząd mógłby interweniować, mógłby odezwać się także świat, ale z powodów prestiżowych władza nie chciała przyznać, że w kraju panuje głód, i odmówiła przyjęcia pomocy. W owym czasie umarło w Etiopii milion ludzi, ale ukrywał to najpierw cesarz Hajle Sellasje, a potem ten, który pozbawił go tronu i życia – major Mengistu. Dzieliła ich walka o władzę, łączyło kłamstwo.