Выбрать главу

Droga górzysta i pusta. Ani samochodów, ani stad bydła. Szkielety krów na szarej, spalonej na popiół ziemi. W cieniu akacjowca kobiety z wielkimi glinianymi stągwiami czekają- a nuż będzie jechać do miasta cysterna z wodą i kierowca ulituje się, zatrzyma, na chwilę odkręci kran?

Pod wieczór jesteśmy w Dessie. Potem dzień jazdy do Lalibeli. Cały czas górskie wąwozy, rozpalone jak wnętrza hutniczych pieców, puste, bez ludzi i roślin. Ale wystarczy zatrzymać się na moment, a już nas otoczą kłęby much. Jak gdyby właśnie na nas tu czekały! Bo to ich brzęczenie jest ogłuszające, triumfalne, zwycięskie: jesteście! Mamy was! Skąd tu tyle much? Skąd w ogóle jakieś życie?

I wreszcie – Lalibela. Lalibela jest jednym z ośmiu cudów świata. A jeśli nie jest – powinna być. Trudno ją jednak zobaczyć. W porze deszczowej – nie ma żadnego dojazdu. W porze suchej – też trudno się tu dostać. Można samolotem – o ile leci.

Z drogi nie widać nic. Ściślej – widzi się zwykłą wioskę. Z wioski wybiegają naprzeciw chłopcy-przewodnicy. Każdy błaga, żeby wybrać go na przewodnika, bo to jedyna szansa, żeby coś zarobić. Mój przewodnik nazywa się Tadesse Mirele i jest uczniem. Ale szkoła jest zamknięta, wszystko jest zamknięte – panuje głód. We wsi ludzie ciągle umierają. Tadesse mówi, że od kilku dni nic nie jadł, ale jest woda, więc pije wodę. Może gdzieś zdobył garść ziarna? Kawałek placka? Tak, przyznaje, garść ziarna. – Ale -i jest zmartwiony, kiedy to mówi – nic więcej. I zaraz prosi: – Sir! – Słucham cię, Tadesse. – Be my helper, please! I need a helper! Patrzy na mnie i wtedy widzę, że ma tylko jedno oko. Jedno oko w wymizerowanej, znękanej twarzy dziecka.

W pewnej chwili Tadesse chwyta mnie za rękę. Myślałem, że chce mnie o coś prosić, ale on mnie przytrzymał, abym nie wpadł w przepaść. Bo oto, co zobaczyłem: stałem w miejscu, skąd widać było w dole, pode mną, wykuty w skale kościół. To znaczy, ten kościół był trzypiętrową bryłą wyciętą w wielkiej górze, w jej wnętrzu. A dalej, w tej samej górze, niewidoczny z zewnątrz, był wycięty następny kościół i następny. Jedenaście ogromnych kościołów. Ten fenomen architektury zbudował w XII wieku król Amharów – święty Lalibela, a Amharowie byli (i są) chrześcijanami obrządku wschodniego. Zbudował je wewnątrz góry tak, aby najeżdżający te ziemie muzułmanie nie mogli ich dostrzec z daleka. A nawet gdyby, to ponieważ stanowią one integralną część góry, muzułmanie nie mogliby ich zburzyć ani nawet ruszyć. Są tu kościoły Marii Dziewicy, Zbawiciela Świata, Świętego Krzyża i Świętego Jerzego, Marka i Gabriela, a wszystkie połączone podziemnymi tunelami.

– Look, sir! – powiedział Tadesse, pokazując mi w dole dziedziniec przed kościołem Zbawiciela Świata. Ale i sam zobaczyłem ten widok wcześniej. Kilkanaście metrów poniżej miejsca, na którym staliśmy, kłębił się na dziedzińcu i schodach kościoła tłum kalek – żebraków. Choć nie lubię określenia kłębił się, nie umiem zastawić go żadnym innym, bo ono najlepiej oddaje ten obraz. Ci ludzie w dole byli ściśnięci i poprzeplatani swoimi kalekimi kończynami, kikutami i szczudłami tak, że tworzyli jeden poruszający się i pełzający stwór, z którego jak macki wyciągały się w górę dziesiątki rąk, a tam, gdzie nie było rąk, stwór ów otwierał i wystawiał do góry usta, czekając, aby w nie coś wrzucić. I w miarę, jak przechodziliśmy od jednego kościoła do drugiego, w dole pełzła za nami owa splątana, jęcząca, konająca istota, z której coraz to odpadał jakiś nieruchomy już, porzucony przez resztę, człon.

Od dawna nie było tu pielgrzymów, którzy kiedyś rzucali im datki, a jednocześnie z tych kamiennych przepaści ci kalecy nie mieli się jak wydostać.

– Have you seen, sir? – spytał mnie Tadesse, kiedy już wracaliśmy do wsi. A powiedział to takim tonem, jakby uważał, że to jedno naprawdę powinienem był zobaczyć.

Amin

Kiedyś myślałem napisać książkę o Aminie, a to dlatego, że Amin to jaskrawy przykład relacji między zbrodnią a niską kulturą. W Ugandzie byłem wiele razy, Amina widziałem niejednokrotnie, mam biblioteczkę książek na jego temat i stosy własnych notatek. Jest on najbardziej znanym dyktatorem w historii współczesnej Afryki i jednym z najgłośniejszych w XX wieku na świecie.

Amin pochodzi z małej społeczności Kakwa, której terytorium jest podzielone między trzy kraje: Sudan, Ugandę i Zair. Kakwa nie wiedzą, do jakiego kraju należą, jest to im zresztą obojętne, myślą bowiem o czym innym -jak przeżyć mimo nędzy i głodu, które są stałą cechą tego zapadłego miejsca w Afryce, gdzie nie ma dróg, miast, światła ni ziemi uprawnej. Kto ma trochę inicjatywy, sprytu i szczęścia, ucieka stąd jak najdalej. Ale nie każdy kierunek jest dobry. Kto uda się na zachód, pogorszy jeszcze los, bo wpadnie w najgłębsze dżungle Zairu. Kto wyruszy na północ, też popełni błąd, bo trafi na piaszczyste i kamienne przedpola Sahary. Jedynie kierunek południowy stwarza szansę: Kakwa znajdzie tam urodzajne ziemie środkowej Ugandy – piękny i bujny ogród Afryki.

Tam też właśnie, po urodzeniu syna, udaje się z niemowlęciem na plecach matka Amina. Trafia do drugiego po Kampali miasta (raczej miasteczka) Ugandy – Jinji. Jak tysiące innych wówczas, a miliony i miliony dziś, przychodzi do miasta w nadziei, że tu przeżyje, że będzie jej/im lepiej. Nie ma żadnego zawodu, żadnych znajomych ani żadnych pieniędzy. Różnie może zarabiać na życie: drobnym handlem, pędzeniem lokalnego piwa, prowadzeniem ulicznej, przenośnej garkuchni. Matka Amina żyje z tego, że ma garnek i gotuje w nim proso. Sprzedaje porcje na liściach banana. Dzienny zarobek: porcja prosa dla siebie i syna.

Ta kobieta, która dotarła z dzieckiem z biednej wioski Północy do miasta na bardziej zamożnym Południu, stała się cząstką żywiołu stanowiącego dziś największy problem Afryki. Tworzą go ludzie, dziesiątki milionów ludzi, którzy opuścili wieś i zapełnili monstrualnie rozdęte miasta, nie znajdując w nich jednak określonego dla siebie miejsca ni zajęcia. W Ugandzie nazywają ich – bayaye. Zauważycie ich od razu, ponieważ to oni właśnie tworzą uliczny tłum, tak różny od europejskiego. W Europie człowiek na ulicy zmierza na ogół do określonego celu. Tłum ma kierunek i rytm, rytm często nacechowany pośpiechem. W mieście afrykańskim tylko część ludzi zachowuje się podobnie. Reszta nie idzie nigdzie: nie ma dokąd i po co. Snują się, przesiaduj ą w cieniu, gapią się, drzemią. Nie mają co robić. Nikt na nich nie czeka. Najczęściej są głodni. Najmniejsze wydarzenie uliczne – kłótnia, bójka, schwytanie złodzieja -zgromadzi od razu tłum tych ludzi. Bo są tu wszędzie – bezczynni, nie wiadomo, na co oczekujący, nie wiadomo, z czego żyjący – gapie świata.

Główna cecha ich statusu to wykorzenienie. Na wieś już nie wrócą, w mieście nie maj ą miejsca. Trwają. Jakoś istnieją. Jakoś – oto, co najlepiej określa ich sytuację, jej kruchość, jej niepewność: jakoś się żyje, jakoś śpi, jakoś czasem pożywa. Ta iluzoryczność i nietrwałość egzystencji powoduje, że bayaye czuje się stale zagrożony, że wiecznie prześladuje go strach. Dodatkowo jego lęk potęguje to, że często jest on przybyszem, niechcianym imigrantem z innej kultury, religii, języka. Obcym, niepotrzebnym konkurentem do miski, która i tak jest pusta, do pracy, której i tak nie ma.

Amin to typowy bayaye.

Wyrasta na ulicach Jinji, miasteczka, w którym mieszczą się koszary batalionu brytyjskiej armii kolonialnej – King's African Rifles. Model tej armii wymyślił jeszcze w końcu XIX wieku generał Lugard, jeden z twórców Imperium Brytyjskiego. Lugard tworzył oddziały z najemników rekrutowanych z plemion obcych w stosunku do ludności, na której terytorium stacjonowały: nasłani okupanci, krótko trzymający miejscowych. Ideałem Lugarda byli młodzi, rośli mężczyźni z ludów nilockich (sudańskich), które odznaczały się zapałem do wojaczki, wytrzymałością i okrucieństwem. Nazwano ich Nubians (Nubijczykami) – określenie, które w Ugandzie budziło niechęć pomieszaną z lękiem. Natomiast oficerami i podoficerami w tej armii byli przez długie lata wyłącznie Anglicy. Kiedyś jeden z nich zauważył szwendającego się w pobliżu koszar młodego, potężnego, herkulesowej budowy Afrykańczyka. Był to Amin. Szybko został zwerbowany do armii. Dla takich ludzi – bez zajęcia, bez perspektyw – służba w wojsku była losem wygranym na loterii. Miał ledwie cztery klasy szkoły podstawowej, ale dzięki opinii, że jest posłuszny i gorliwie stara się uprzedzić życzenia dowódców, zaczął szybko awansować. W dodatku zdobył sobie renomę jako bokser – został mistrzem Ugandy w wadze ciężkiej. W czasach kolonialnych wojsko było wykorzystywane do coraz to nowych, karnych ekspedycji. Przeciw powstańcom Mau-Mau, przeciw bojownikom Turkana albo niezależnemu ludowi Kara-modżong. Amin wyróżniał się w tych akcjach: organizował zasadzki i natarcia, nie znał litości dla przeciwnika.